byliśmy mile zaskoczeni poziomem usług transportowych dla indywidualnie podróżujących i tym, jak wszystko jest tam pod tym względem poukładane. pociągi, autobusy liniowe, louage i taksówki. sprawdziliśmy wszystkie te środki transportu, dołączając do tego jeszcze autostop. jest kilka zakątków w tym uroczym kraju warte wspomnienia. trasa wiodła z Tunisu, do Tozeur i pętlą przez Kebili, Douz, Gabez, Matmatę, Sfax, El-Jem, Sousse aż do Nabeul.
osobną wyprawę zorganizowaliśmy sobie do świętego miasta Kairouan, gdzie słońce bezlitośnie paliło skórę w bezwietrzny dzień. po przejściu souku i okrążeniu „zamkniętego” miasta (były czasy, kiedy niewiernym nie wolno było przekroczyć bram) weszliśmy na dziedziniec Wielkiego Meczetu, gdzie w cieniu minaretu chłodziliśmy głowy. potem do muzeum dywanów a na koniec na basen. tak dokładnie to „do basenów”, bo chyba tylko otępiałe z gorąca umysły mogły przeobrazić zbiorniki wody pitnej (baseny aghlabidów) w jakiś aqua-park.
punkt obowiązkowy to amfiteatr w El-Jem, oazy górskie Chebika i Tamerza oraz podziemne domy w Matmacie. Koniecznie trzeba zostać tam na noc. W hotelu złożonym z kilku podziemnych domostw, w pokojach wykutych w podziemnej skale. Tłoku nie było, oprócz nas para farncuzów i trzyosobowa ekipa z niemiec. atmosfera kameralna, wręcz rodzinna. spacerkiem obeszliśmy okolice. zostaliśmy zaproszeni do obejrzenia nadal funkcjonującego domu głęboko ukrytego w ziemi. potem weszliśmy na wzgórze aby oddać się urokowi zapadającego leniwie, niemal purpurowego słońca. w Matmacie elektryczność jest od niedawna. wcześniej zdarzało się, że po zmroku ktoś wpadał „z wizytą” do wydrążonego w ziemi domu… szkoda tylko, że z wysokości sięgającej 8-10 metrów.
znaleźliśmy na półwyspie Cap Bon dziką plażę. czystą, cichą, z jaśniutkim piaskiem i lazurową wodą. na szerokiej i ciągnącej się aż po wzgórza kończące przylądek, siedzieliśmy tylko z kilkoma miejscowymi chłopcami grającymi na plaży w piłkę. spokój, błogostan i cicha muzyczka dobiegająca z plażowej budki pomalowanej w rastamańskie, tęczowe kolory sprawiły, że czas gdzieś nam umknął.
z gorącego jak patelnia Douz, z tej bramy pustyni, znanego z festiwalu saharyjskiego, z tej wielbłądziej „mekki” przenieśliśmy się do miasta, jakby „wyrwanego” greckim wyspom. na skalistych wzgórzach, na północny-wschód od Tunisu leży malownicze miasteczko Sidi bou Said. Fioletowe i czerwone kwiaty opadają na białe ściany budynków, kontrastujące z przepięknymi, błękitnymi drzwiami i oknami. to tam, poszliśmy w orszaku panny młodej, odprowadzając ją do domu przyszłego męża klaszcząc i nucąc wesoło.
po podróży pozostało ponad dwa tysiące zdjęć, wspomnienia i piasek z sahary. pozostała też przepiękna praca dyplomowa, która oprócz faktów i wykresów, udowadnia stawianą tezę ale co ważniejsze zawiera część nas samych…