środa, 28 lipca 2010

kropla wody w czerwonym mieście

Słońce bardzo szybko wbija się w górę i ustawia w zenicie. Piecze mocno białą skórę i wyciska z niej krople potu. Nawet w wąskich uliczkach dotyka promieniami, pomimo wysokich murów mediny. Szukamy jakiegoś sklepiku, żeby ochłodzić się zimną wodą. Za nasze 2,40 zł wody wystarczy na kilka łyków bo butelkę puszczamy w "kółeczko". Po chwili oddajemy wszystko z naddatkiem w koszulki i znów jest jak przedtem - czyli niesłychanie gorąco. Termometr wbija się ponad 40 kresek w cieniu. Pytam młodych chłopaków, którzy zdjęli koszulki czy to normalne w Marakeszu. Odpowiadają, że w lipcu i sierpniu jest gorąco ale to co dzisiaj to chyba lekka przesada. Powietrze zamarło w bezruchu. Ruszamy poszukać "piscine" - basenu znaczy się. Sprawdzamy w nie-ulubionym przewodniku, które hotele oferują baseny za opłatą lub bez niej. Pierwszy jest hotel Marakesz, ale sorry - tylko dla gości bo jest sezon, jest gorąco i takie tam... Lecimy do kolejnego, potem do następnego. Wszędzie to samo albo coś zupełnie innego niż w książce, która miała posłużyć nam jako przewodnik. Pracownicy w recepcji nie dają się przekupić ale kierują nas w kolejne miejsca. W Gueliz jest hotel, który na 100% oferuje basen - owszem, podjechaliśmy ale za 100DH za osobę za wejściówkę do większego brodzika w obskurnym hoteliku. Szkoda czasu i pieniędzy. W końcu odpuszczamy i polewamy głowy wodą z butelki. Z nerwów wsiadamy w autobus i jedziemy coś zjeść.
Niestety po głowach chodzi nam wciąż chlapanie się wodą ale czytamy, że basen miejski to porażka- nie sprawdzaliśmy. Miejscowi pytani o baseny i aqua-parki podają trzy: La Plage Rouge, Nikki Beach i nowo otwarta Oasiria. Wybieramy tą ostatnią propozycję.

Do Oasirii kursuje bezpłatny bus. Obiekt otwarty jest od 10:00 do 18:00. Jedziemy na cały dzień. Jest dość drogo ale płacimy bo teraz to już nam jest to zupełnie obojętne. Przy wejściu natykamy się na problem techniczny - nie można wnosić jedzenia. A my obładowani na cały dzień owocami, chlebkami, ogórkami i tuńczykiem w pomidorach. Siadamy na ławce i zajadamy, żeby nie wyrzucać - no ale co zrobić z melonem? W końcu okazuje się, że obsługa jedzenie chowa na przechowanie w lodówce i wydaje pokwitowanie. No cóż, nie my pierwsi jak widać. Mała rada dla osób nieskorych do płacenia za kanapkę z frytkami i puszkę napoju ponad 24 zł na obiekcie, włóżcie przekąski w różne miejsca a najlepiej w kieszenie bermudów. Wodę oczywiście można mieć własną. Potem to już tylko z górki, i to dosłownie. Zjeżdżalnie, baseny, sztuczne fale, bary, restauracja, automaty do napojów - nowoczesny obiekt a do tego niesłychana zieleń i mnóstwo cienia. Wariactwo trwało do samego zamknięcia i wcale się nie nudziło. Po zamknięciu trzeba tylko wyczekać na swój bus, który zabierze cię pod plac Jamma albo do Gueliz w okolice Mc'-a, według preferencji.
Ciekawe jest to, że dwa dni później zupełnie przypadkowo znaleźliśmy w centrum mediny - tuż obok nas -hotel z całkiem pokaźnym basenem. Blisko, czysto, wejściówka kosztuje 70DH... no tak ale o tym nasz nie-ulubiony przewodnik już nie pisze.





wtorek, 27 lipca 2010

maroko po raz drugi - czyli opowieść jak zostać sąsiadem króla....

Maroko to wspaniały kraj, pogoda, klimat, gościnność i dobre jedzenie stanowią mieszankę, która potrafi skutecznie wciągać i uzależniać.... jednak to również zwariowany kraj pełen różnych dziwactw.... to kraj który raczej trzeba zaakceptować a nie starać się zrozumieć.... to kraj gdzie wszystko trzeba brać z tzw. "przymrużeniem oka" by nie dać się ponieść emocjom i nie zwariować....

stytuacja nr 1 - gdy po dość długim locie samolotem (z jedną przesiadką i noclegiem na lotnisku w Dusseldorf Weeze - ale to temat na osobnego posta) w końcu dotarliśmy do Marakesz Menara (tak nazywa się oficjalnie port lotniczy), popychani bezwładnym tłumem skierowaliśmy się do budynku i od razu przystąpiliśmy do wypełniania kart informacyjnych (wizowo/meldunkowych)... i tu obok pytań o zawód (można wybrać sobie jako zawód co tylko podpowie nam wyobraźnia) oraz numer telefonu (hmm może urzędnikowi imigracyjnemu, celnemu lub jakiemukolwiek innemu przyjdzie do głowy kiedyś do nas zadzwonić) - jedna z rubryk pytała również o nasz adres pod którym będziemy przebywać w Maroku (tak, tak to kraj strasznie biurokratyczny i władze koniecznie muszą wiedzieć gdzie turysta się zatrzyma - raczej chyba nie zakłada się, że mógłby podróżować po kraju i codziennie zatrzymywać się w innym miejscu) ale my mieliśmy zamieszkać u naszej znajomej i jedyne co wiedzieliśmy to to, że mieszka ona w starej części miasta -medinie niedaleko Pałacu Dar el Bacha - będącego obecnie częstą siedzibą króla Maroka podczas jego wizyt w Marakeszu. Pod srogim wzrokiem urzędnika, który poinformował nas, że bez adresu nie wpuści nas do swojego kraju, zdecydowaliśmy się wpisać tzw. "cokolwiek" czyli Dar el Bacha nr 15. Pan spojrzał na adres i skinął z aprobata głową, postawił pieczątki w paszportach i mogliśmy zacząć naszą przygodę.... niesamowite, jak łatwo tu zostać sąsiadem króla - znajoma wyjaśniła nam później, że król podczas swoich wizyt w Marakeszu często przebywa w jednej ze swoich siedzib pod adresem Dar el Bacha nr 14 :-)

sytuacja nr 2 - oficjalny przepis mówi "pasy należy zawsze zapinać na przednich siedzeniach samochodu" i można powiedzieć, że większość kierowców i pasażerów przednich siedzeń stosuję się do niego obawiając się restrykcji ze strony "drogówki" ale.... jak do tego przepisu mają się zastosować osoby podróżujące tzw. taxi zbiorową gdzie na przednich siedzeniach mercedesa tzw. "beczki" (oficjalnie 5 osobowego samochodu) muszą zmieścić się 3 osoby (wraz z kierowcą, który zajmuje jedno miejsce) a w całym samochodzie nawet do 8 osób - hmmm takich długich pasów to chyba producent nie przewidział, żeby dwie osoby mogły spiąć się razem na jednym siedzeniu, zresztą jedna z nich częściowo siedzi na zapięciu więc i tak byłoby to fizycznie wręcz nie możliwe.... no niby przepisy dbają o bezpieczeństwo ale z tego widać, że strasznie wybiórczo.... pasażerowie pick-upów w których na pace z tyłu podróżują (w ok. 15 osób) na stojąco, pasów nie mają (no bo przecież nie mają nawet siedzeń ;-) ale ci z przodu w "szoferce" zapięci przyzwoicie.... jeśli jadą w dwójkę... bo jak w trójkę to zapina się tylko kierowca..... tak to się ma bezpieczeństwo po marokańsku.... jak się uda to zapinamy.... a jak nie to.... inchallah....



sytuacja nr 3 - odległości to w Maroku prawdziwa loteria.... choć może to po prostu niedbałość pracowników stawiających słupki z oznaczeniami ilości kilometrów do najbliższych dużych miejscowości.... tak więc zawsze wskazują na duuuużżżżo mniej niż jest w rzeczywistości.... czasem nawet po drodze nagle odległość się zwiększa a czasem nagle zmniejsza.... zauważyliśmy, że na wielu ilość kilometrów jest obtłuczona lub zamazana (może się ktoś ostatecznie zdenerwował i stwierdził, że tego oszustwa dłużej nie zniesie.... albo może dokonał nowych obliczeń.... ) w każdym razie jeśli gdzieś podróżuje się samochodem, trzeba zakładać, że odległość pokazywana na słupkach jest tylko szacunkowa i trzeba ją podnieść do kwadratu, pomnożyć lub wyciągnąć logarytm.... a najlepiej w ogóle się nią nie przejmować bo można przeżyć niezły atak (zazwyczaj złości) po kolejnym rozczarowaniu zwiększeniem odległości do celu wraz ze zwiększeniem ilości przejechanych kilometrów.... taka to "perełka" marokańskich dróg....



sytuacja nr 4 - o handlu w Maroku i innych arabskich krajach napisano tomy.... o zdolnościach kupieckich pewnie odziedziczonych po fenicjanach i o zasadach "zimnej krwi" też wspominano wiele ale i tak za każdym razem człowiek czuje się jak na tajemnym przedstawieniu w którym bierze udział ale raczej jako widz niż aktor.... to co w Europie i innych "zachodnich" stronach wydaje się być od wieków unormowane.... tu wydaje się podlegać innym prawom...  to w Maroku udało nam się po raz pierwszy kupić arbuza zważonego nie "na oko" ale "na kamień".... wydaje sie nam, że kupiec chciał być uznany za uczciwego więc na szali wagi ułożył kamień i powiedział, że waży on ok. 4 kilo.... był tak przekonujący i tak utwierdzony w tym co mówił, że nic innego nam nie pozostało jak uwierzyć mu na słowo.....  i tylko Allah wie czy miał rację :-)

sytuacja nr 5 - Marokańczycy nie lubią być uznani za niegrzecznych czy też niegościnnych i to powoduje, że zapytani  o drogę lub wskazanie właściwego autobusu czy kierunku nawet jeśli nie mają pojęcia, zawsze starają się odpowiedzieć, i zazwyczaj potakują.... więc jeśli spytasz się czy autobus jedzie do Palmerii a kierowca nie zrozumie o co ci chodzi (bo źle wymówiłeś nazwę jednej z dzielnic Marakeszu) na pewno z uśmiechem przytaknie, że "OUI"..... i dopiero po jakichś 20-30 min. jazdy gdy ze zdziwieniem wypatrujesz przez okno spodziewanych palm nie widząc ich nawet na horyzoncie, patrząc na twoją rozterkę stwierdzi, że to chyba jednak zły autobus i że, raczej powinieneś jechać w odwrotnym kierunku..... oh.... przecież nic się nie stało..... "pardon madame, no problem, oui?".... oczywiście.... nic nie jest problemem.... :-)

..... takich sytuacji można mnożyć dziesiątki.....grunt to poczucie humoru..... cóż... co kraj to obyczaj....

środa, 21 lipca 2010

riad (ryad) - znaczy ogród...

wyobraź sobie scenę....

...idziesz zagubioną uliczką w starej części najbardziej orientalnego, marokańskiego miasta.... wchodzisz w jedną z bram i jak za dotknęciem magicznej różczki wkraczasz w inny świat....
grube mury doskonale chronią od zgiełku tego co zostało na zewnątrz, przepiękne łuki zwięczone kolumnami i misternie rzeźbione ornamenty otaczające wdzięcznie drzwi i okna... tam, zaraz za krótkim korytarzem otwiera się przed tobą widok pięknego, centralnie położonego patia, obsadzonego wspaniałymi, bujnymi roślinami z szemrzącą łagodnie fontanną i delikatnym śpiewem ptaków, które przyleciały do wodopoju..... ze szklanką świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy w dłoni czujesz się jak w baśni z tysiąca i jednej nocy, i jesteś już pewien, że życie może być bajką.... a potem gdy w zachodzącym słońcu niesiona w powietrzu pieśń śpiewana setkami głosów chwali wielkość Boga, ty pod ugwieżdżonym niebem zasiadasz do kolacji z kuskusu, tajina, sałatki, na deser podgryzając soczystym, słodkim melonem łapiesz myśl, że "dla takich chwil warto żyć"....

sieć takich starych domów, nazywanych potocznie RIAD oplata całe mediny wszystkich większych miast Maroka, jednak to te w Marakeszu, mieście gdzie słońce świeci cały rok - są chyba najwspanialsze....
można tu naprawdę poczuć magię.... prawdziwą magię orientu....

w dawnych czasach riady były domami dobrze sytuowanych mieszkańców miasta, niektóre, te przy głównych ulicach często służyły jako swoiste "motele" dla prowadzących karawany przewodników (tzw. karawanseraje lub funduki) ale teraz większość z nich została przerobiona na hotele i gości turystów z całego świata..... spędzenie kilku nocy w takim miejscu daje niezapomnianą możliwość poznania życia Maroka "od kuchni", pozwala głębiej poznać kulturę i klimat egzotyki tych odległych miejsc...


poniedziałek, 19 lipca 2010

maroko po raz pierwszy....

...było słońce i lodowate zimno...
...była barcelona i był marakesz...
...był wielki wiatr łamiący drzewa i
   deszcz w maroku...
...był gwar Jama el Fna i cisza Tishki...
...były mokre buty przy Ait ben Haddou i
   suchość w ustach na Saharze...
...był potworny smród przy garbarniach i
   wspaniały zapach domowego tajin w M'hamidzie...
...była radość i śpiewy na Chigadze
   ale też był popsuty samochód gdzieś pod Tiznight...
...tyle kilometrów przebytych,
    tyle wspomnień,
    tylu nowych przyjaciół...

...w tej naszej wyprawie
    choć tak krótkiej było wszystko...

...najcięższa ale też najpiękniejsza podróż...

...w naszych głowach do dziś gra pieśń nomadów...
...lala aicha .... chagaga...

"...nie płacz aisza sahara ciebie kocha
     i ty ją kochasz
    a jak dwoje się kocha to napewno do siebie powrócą,
    więc i ty powrócisz tu na chagaga..."


al-hamdu li-allah powróciliśmy wszyscy...
tylko na chwilkę, mgnienie oka
ale jakże wspaniałe uczucie....





poniedziałek, 12 lipca 2010

niebieskie drzwi i okna...

jesteśmy specjalistami od łączenia praktycznego z pożytecznym, więc w poszukiwaniu materiałów do pracy dyplomowej postanowiliśmy trochę pojeździć, trochę popracować i trochę się pobyczyć. cel: południowa Tunezja.

byliśmy mile zaskoczeni poziomem usług transportowych dla indywidualnie podróżujących i tym, jak wszystko jest tam pod tym względem poukładane. pociągi, autobusy liniowe, louage i taksówki. sprawdziliśmy wszystkie te środki transportu, dołączając do tego jeszcze autostop. jest kilka zakątków w tym uroczym kraju warte wspomnienia. trasa wiodła z Tunisu, do Tozeur i pętlą przez Kebili, Douz, Gabez, Matmatę, Sfax, El-Jem, Sousse aż do Nabeul.



osobną wyprawę zorganizowaliśmy sobie do świętego miasta Kairouan, gdzie słońce bezlitośnie paliło skórę w bezwietrzny dzień. po przejściu souku i okrążeniu „zamkniętego” miasta (były czasy, kiedy niewiernym nie wolno było przekroczyć bram) weszliśmy na dziedziniec Wielkiego Meczetu, gdzie w cieniu minaretu chłodziliśmy głowy. potem do muzeum dywanów a na koniec na basen. tak dokładnie to „do basenów”, bo chyba tylko otępiałe z gorąca umysły mogły przeobrazić zbiorniki wody pitnej (baseny aghlabidów) w jakiś aqua-park.

punkt obowiązkowy to amfiteatr w El-Jem, oazy górskie Chebika i Tamerza oraz podziemne domy w Matmacie. Koniecznie trzeba zostać tam na noc. W hotelu złożonym z kilku podziemnych domostw, w pokojach wykutych w podziemnej skale. Tłoku nie było, oprócz nas para farncuzów i trzyosobowa ekipa z niemiec. atmosfera kameralna, wręcz rodzinna. spacerkiem obeszliśmy okolice. zostaliśmy zaproszeni do obejrzenia nadal funkcjonującego domu głęboko ukrytego w ziemi. potem weszliśmy na wzgórze aby oddać się urokowi zapadającego leniwie, niemal purpurowego słońca. w Matmacie elektryczność jest od niedawna. wcześniej zdarzało się, że po zmroku ktoś wpadał „z wizytą” do wydrążonego w ziemi domu… szkoda tylko, że z wysokości sięgającej 8-10 metrów.



znaleźliśmy na półwyspie Cap Bon dziką plażę. czystą, cichą, z jaśniutkim piaskiem i lazurową wodą. na szerokiej i ciągnącej się aż po wzgórza kończące przylądek, siedzieliśmy tylko z kilkoma miejscowymi chłopcami grającymi na plaży w piłkę. spokój, błogostan i cicha muzyczka dobiegająca z plażowej budki pomalowanej w rastamańskie, tęczowe kolory sprawiły, że czas gdzieś nam umknął.

z gorącego jak patelnia Douz, z tej bramy pustyni, znanego z festiwalu saharyjskiego, z tej wielbłądziej „mekki” przenieśliśmy się do miasta, jakby „wyrwanego” greckim wyspom. na skalistych wzgórzach, na północny-wschód od Tunisu leży malownicze miasteczko Sidi bou Said. Fioletowe i czerwone kwiaty opadają na białe ściany budynków, kontrastujące z przepięknymi, błękitnymi drzwiami i oknami. to tam, poszliśmy w orszaku panny młodej, odprowadzając ją do domu przyszłego męża klaszcząc i nucąc wesoło.



po podróży pozostało ponad dwa tysiące zdjęć, wspomnienia i piasek z sahary. pozostała też przepiękna praca dyplomowa, która oprócz faktów i wykresów, udowadnia stawianą tezę ale co ważniejsze zawiera część nas samych…

niedziela, 11 lipca 2010

"lost-y" na Chan al-Chalili


pamiętam to jak dziś. pracowałem długo i bez odpoczynku. zmieniałem pracę i pracowałem jeszcze intensywniej. w zmieniającej się polsce albo się odnosiło sukces albo harowało na kogoś innego. wreszcie pękłem, zdecydowaliśmy, że: do diabła z robotą i wymusiliśmy urlopy. było coś co nie pozwalało nam usiedzieć na miejscu i pchało ponownie do afryki. dominika marzyła o spotkaniu ze starożytnością.  teraz była nas czwórka. znowu egipt, tym razem pólwysep synaj i dużo podróżowania na miejscu.
miejscowe linie autobusowe i pędzimy do kairu. kombinowanie, przez suez ale przez to doświadczamy uprzejmości mieszkańców i życzliwości urzędników. spacerujemy sobie ulicami, pchamy wózek z malutką aiszą i podziwiamy kunszt miejscowych kierowców. dochodzimy wreszcie do meczetu al-hussein i logujemy się w hotelu. uuuu… no to teraz napisałem, kolonialna przeszłość to jego główna i jak się okazało jedyna zaleta. wspomnienie o tym zawsze sprawia, że poruszają się trzydzieści dwa mięśnie mojej twarzy i zwyczajnie się uśmiecham. obsługa jak w sheratonie, boy na krzesełku na każdym piętrze, hmmm w cenie 60 zł za 5 osób. ale na tym koniec, klimatyzacja odpadła od ściany a na łóżku leżało mokre jeszcze prześcieradła. na prośbę o ich wymianę zareagowano natychmiast wnosząc do pokoju dodatkowe łóżko ;o  hehehe no i jeszcze łazienka, trochę baliśmy się do niej wejść ale jak się przekonaliśmy w dalszych podróżach, był to błąd. bywa bowiem o wiele gorzej, o wiele, wiele gorzej.  zresztą później doceniliśmy, że samo prześcieradło może być luksusem.
ruszamy na suk chan al-chalili. pchani przez tłum brniemy w coraz to ciaśniejsze i węższe uliczki. dochodzi 22:00 kiedy dominika ma dosyć podszczypywania i „niby” delikatnego muskania po odsłoniętych włosach. kupuje chustę i jak ręką odjął. ja na wszelki wypadek przechodzę na tył i „zabezpieczam”. gdzieś między uliczkami widzimy autobus z turystami, którym przez szybę pokazują suk. to jak lizanie loda przez szybę. nic nie czuć, niczego nie można dotknąć… nie można się zgubić. no właśnie, gdzie my w ogóle jesteśmy. wracamy jakimiś zakamarkami, przechodząc widzimy zamykane sklepiki ze złotem. ktoś zapytany o drogę kieruje nas w zakątek bez wyjścia. mały chłopiec woła na nas i pokazuje „tajemne” przejście łączące branżowe alejki. w małej kafejce ktoś zapytuje skąd jesteśmy, w odpowiedzi pada, że „bolanda” (taka dziura w ziemi). oj błąd! lekcja historii, ponoć dziadek arielaa sharona pochodził z polski. cóż, zbywamy nie znajomością polityki i tym, że stoimy po właściwej stronie wzgórz golan (dla nas było w tym momencie obojętnie, która to strona – dla nich akurat nie). zabawiamy ich jeszcze kilkoma kalecznymi zwrotami po arabsku i zostawiając naszych rozbawionych znajomych kręcimy uliczkami dalej.
za którymś rogiem, już nie wiadomo było za którym (bo któż by zliczył), napotykamy się na stoisko z rozkrzyczanymi młodzieńcami oferującymi kolorowe t-shirty. siłą arabskiej perswazji przekonali nas, że właśnie takiego typu garderoby nam brakuje. ciągani za ręce wybieramy koszulki. wszyscy już mieli tylko ja nie miałem, bo ich rozmiarówka kończy się xl – jakby były produkowane w chinach. śmiejąc się i przekrzykując wzajemnie nagle jeden z nich wskazując na mnie głośno mówi: Osama!  rozglądamy się panicznie szukając faceta z długą brodą i zwitkiem dynamitu, bombą może jakąś pod pachą a tu nic. wszyscy gapią się na mnie. tłumaczę się gęsto, że to nie ja, że tamten jest wyższy, chudszy i brzydszy. a oni uparcie: osama i już. jeden z nich pobiegł gdzieś i zniknął między kramami. wychyla się po chwili z okna kamienicy i woła na nas, kiwając ręką. zaczęliśmy nie słusznie obawiać się o swój los bo sytuacja była bynajmniej dziwna. w atmosferze krzyków, gwizdów i wymachiwania rękoma ujrzeliśmy lecący z góry wór wypchany koszulkami. wtedy wszystko się wyjaśniło, osama po prostu znaczy duży, a w worku były same xxl-ki do wyboru, do koloru.
nauczeni doświadczeniem, wiemy już, żeby odurzeni stereotypami nie reagować zbyt zapobiegawczo i nerwowo zanim do końca nie pojmiemy, o co właściwie chodzi.

koziołki, miętowa herbata i babcia Krysia...


zbliża się południe. siedzę pod parasolem w jednej z przytulnych kawiarni, obserwując jak życie na starym mieście powoli wraca na tory po piątkowym wieczorze. turyści zbierają się tłumnie pod ratuszem celem odebrania wrażeń wizualnych związanych z „bodzącymi” się wzajemnie koziołkami. napięcie narasta, ludzie zadzierają wysoko głowy i zasłaniają się przed słońcem, które ustawiło się centralnie nad rynkiem a ja zamówiłem do picia miętową herbatę. Popijam z filiżanki, zaglądam na jej dno i widzę złoty piasek, piekące niemiłosiernie słońce i ludzi, którzy nawołują gardłowym głosem: – SUEZZZZ!!!             zamiast dźwięków trąbki dobiegających z ratuszowej wieży słyszę szum straganiarzy na suku i przenikający dźwięk darabuki.  jestem w poznaniu. co ja tutaj wogóle robię, przecież powinienem być zupełnie gdzie indziej. powinienem być tam gdzie są moje marzenia, moje dziecięce pragnienia. tam gdzie to wszystko się zaczęło…
a zaczęło się tak. wszystko dzięki jednej osobie, dzięki babci krysi, która wysłuchawszy naszych opowieści o tym, co chcemy w życiu, powiedziała: – jedźcie! gdy byłam młoda i miałam dużo siły nie było mieć stać na podróże. teraz mam na to środki ale stare kości już nigdzie nie pojadą. bierzcie pieniądze i jedźcie.  tak rozpoczęła się nasz pierwsza podróż do afryki północnej. mieliśmy tydzień, małe dziecko i chcieliśmy zobaczyć cały kraj faraonów. spakowaliśmy się i bez planu ruszyliśmy w  świat. nie wiem czy wszyscy tak mają ale ja wdychając pierwszą porcję gorącego, wilgotnego powietrza na lotnisku w hurghadzie poczułem jakbym zachłysnął się całym światem. nogi mi zadrżały, skroń zaczęła pulsować a przez głowę przeleciały myśli: – hello, czuję się jak u siebie :)
decyzja nie była trudna: żadnych zorganizowanych wycieczek, żadnych biur podróży i zawsze, o ile to będzie możliwe na własną rękę. było to pod koniec zeszłego tysiąclecia. czas pomiędzy masakrą autobusu z niemieckimi turystami a wybuchem bomby w naama bay w sharmie. pamiętam jak w hotelu pukali się w czoło na wiadomość, że jedziemy „pks-em” do luxoru. z czteroletnią córeczką wpakowaliśmy się do autobusu linii „upper egipt” i za grosze przejechaliśmy kamienną hamadę do świętego miasta i doliny królów. wszystko było dla nas takie nowe i takie ekscytujące ale tylko do momentu kiedy spotkaliśmy angielskie małżeństwo. zrobili na nas duże wrażenie. spokojnie, bez emocji wtapiali się w życie afryki. dali się ponieść wolnemu tempu arabskiego życia i w harmonii z nim zdawali się nie oczekiwać niczego, czego nie przyniósłby dzień. dopiero po jakimś czasie „zatrybiliśmy”, że żyć według zasady: „insh’allah” – to żyć prawdziwie!

sobota, 10 lipca 2010

lulu'ah to perła

egzotyczne zapachy, wirujące dźwięki muzyki, ekstaza smaków i kolorów - to Maroko...

czerwone budynki, daleki widok ośnieżonych szczytów gór Atlas falujący w gorącym powietrzu, węże, małpy, bębny, egzotyczne zapachy perfum i wspaniałych potraw tadżina i hariry - to Marakesz....

tak bardzo popularne "zobaczyć go i umrzeć" my zmieniamy na "zobaczyć go i zakochać się" a potem powracać tam często, zamieszkać na jakiś czas, na dłużej....

ale.... jak śpiewa Enya - "któż to wie gdzie prowadzi droga.... tylko czas", perły ukryte są przed światem i nie jest łatwo je zdobyć, ale wysiłek się opłaca.... bo to jeden z największych skarbów....
więc właśnie o tym będzie ten blog.... o naszej drodze.... drodze do odnalezienia naszej własnej "perły".....

o drodze do "naszego maroka"...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...