pamiętam to jak dziś. pracowałem długo i bez odpoczynku. zmieniałem pracę i pracowałem jeszcze intensywniej. w zmieniającej się polsce albo się odnosiło sukces albo harowało na kogoś innego. wreszcie pękłem, zdecydowaliśmy, że: do diabła z robotą i wymusiliśmy urlopy. było coś co nie pozwalało nam usiedzieć na miejscu i pchało ponownie do afryki. dominika marzyła o spotkaniu ze starożytnością. teraz była nas czwórka. znowu egipt, tym razem pólwysep synaj i dużo podróżowania na miejscu.
miejscowe linie autobusowe i pędzimy do kairu. kombinowanie, przez suez ale przez to doświadczamy uprzejmości mieszkańców i życzliwości urzędników. spacerujemy sobie ulicami, pchamy wózek z malutką aiszą i podziwiamy kunszt miejscowych kierowców. dochodzimy wreszcie do meczetu al-hussein i logujemy się w hotelu. uuuu… no to teraz napisałem, kolonialna przeszłość to jego główna i jak się okazało jedyna zaleta. wspomnienie o tym zawsze sprawia, że poruszają się trzydzieści dwa mięśnie mojej twarzy i zwyczajnie się uśmiecham. obsługa jak w sheratonie, boy na krzesełku na każdym piętrze, hmmm w cenie 60 zł za 5 osób. ale na tym koniec, klimatyzacja odpadła od ściany a na łóżku leżało mokre jeszcze prześcieradła. na prośbę o ich wymianę zareagowano natychmiast wnosząc do pokoju dodatkowe łóżko ;o hehehe no i jeszcze łazienka, trochę baliśmy się do niej wejść ale jak się przekonaliśmy w dalszych podróżach, był to błąd. bywa bowiem o wiele gorzej, o wiele, wiele gorzej. zresztą później doceniliśmy, że samo prześcieradło może być luksusem.
ruszamy na suk chan al-chalili. pchani przez tłum brniemy w coraz to ciaśniejsze i węższe uliczki. dochodzi 22:00 kiedy dominika ma dosyć podszczypywania i „niby” delikatnego muskania po odsłoniętych włosach. kupuje chustę i jak ręką odjął. ja na wszelki wypadek przechodzę na tył i „zabezpieczam”. gdzieś między uliczkami widzimy autobus z turystami, którym przez szybę pokazują suk. to jak lizanie loda przez szybę. nic nie czuć, niczego nie można dotknąć… nie można się zgubić. no właśnie, gdzie my w ogóle jesteśmy. wracamy jakimiś zakamarkami, przechodząc widzimy zamykane sklepiki ze złotem. ktoś zapytany o drogę kieruje nas w zakątek bez wyjścia. mały chłopiec woła na nas i pokazuje „tajemne” przejście łączące branżowe alejki. w małej kafejce ktoś zapytuje skąd jesteśmy, w odpowiedzi pada, że „bolanda” (taka dziura w ziemi). oj błąd! lekcja historii, ponoć dziadek arielaa sharona pochodził z polski. cóż, zbywamy nie znajomością polityki i tym, że stoimy po właściwej stronie wzgórz golan (dla nas było w tym momencie obojętnie, która to strona – dla nich akurat nie). zabawiamy ich jeszcze kilkoma kalecznymi zwrotami po arabsku i zostawiając naszych rozbawionych znajomych kręcimy uliczkami dalej.
za którymś rogiem, już nie wiadomo było za którym (bo któż by zliczył), napotykamy się na stoisko z rozkrzyczanymi młodzieńcami oferującymi kolorowe t-shirty. siłą arabskiej perswazji przekonali nas, że właśnie takiego typu garderoby nam brakuje. ciągani za ręce wybieramy koszulki. wszyscy już mieli tylko ja nie miałem, bo ich rozmiarówka kończy się xl – jakby były produkowane w chinach. śmiejąc się i przekrzykując wzajemnie nagle jeden z nich wskazując na mnie głośno mówi: Osama! rozglądamy się panicznie szukając faceta z długą brodą i zwitkiem dynamitu, bombą może jakąś pod pachą a tu nic. wszyscy gapią się na mnie. tłumaczę się gęsto, że to nie ja, że tamten jest wyższy, chudszy i brzydszy. a oni uparcie: osama i już. jeden z nich pobiegł gdzieś i zniknął między kramami. wychyla się po chwili z okna kamienicy i woła na nas, kiwając ręką. zaczęliśmy nie słusznie obawiać się o swój los bo sytuacja była bynajmniej dziwna. w atmosferze krzyków, gwizdów i wymachiwania rękoma ujrzeliśmy lecący z góry wór wypchany koszulkami. wtedy wszystko się wyjaśniło, osama po prostu znaczy duży, a w worku były same xxl-ki do wyboru, do koloru.
nauczeni doświadczeniem, wiemy już, żeby odurzeni stereotypami nie reagować zbyt zapobiegawczo i nerwowo zanim do końca nie pojmiemy, o co właściwie chodzi.