niedziela, 11 lipca 2010

"lost-y" na Chan al-Chalili


pamiętam to jak dziś. pracowałem długo i bez odpoczynku. zmieniałem pracę i pracowałem jeszcze intensywniej. w zmieniającej się polsce albo się odnosiło sukces albo harowało na kogoś innego. wreszcie pękłem, zdecydowaliśmy, że: do diabła z robotą i wymusiliśmy urlopy. było coś co nie pozwalało nam usiedzieć na miejscu i pchało ponownie do afryki. dominika marzyła o spotkaniu ze starożytnością.  teraz była nas czwórka. znowu egipt, tym razem pólwysep synaj i dużo podróżowania na miejscu.
miejscowe linie autobusowe i pędzimy do kairu. kombinowanie, przez suez ale przez to doświadczamy uprzejmości mieszkańców i życzliwości urzędników. spacerujemy sobie ulicami, pchamy wózek z malutką aiszą i podziwiamy kunszt miejscowych kierowców. dochodzimy wreszcie do meczetu al-hussein i logujemy się w hotelu. uuuu… no to teraz napisałem, kolonialna przeszłość to jego główna i jak się okazało jedyna zaleta. wspomnienie o tym zawsze sprawia, że poruszają się trzydzieści dwa mięśnie mojej twarzy i zwyczajnie się uśmiecham. obsługa jak w sheratonie, boy na krzesełku na każdym piętrze, hmmm w cenie 60 zł za 5 osób. ale na tym koniec, klimatyzacja odpadła od ściany a na łóżku leżało mokre jeszcze prześcieradła. na prośbę o ich wymianę zareagowano natychmiast wnosząc do pokoju dodatkowe łóżko ;o  hehehe no i jeszcze łazienka, trochę baliśmy się do niej wejść ale jak się przekonaliśmy w dalszych podróżach, był to błąd. bywa bowiem o wiele gorzej, o wiele, wiele gorzej.  zresztą później doceniliśmy, że samo prześcieradło może być luksusem.
ruszamy na suk chan al-chalili. pchani przez tłum brniemy w coraz to ciaśniejsze i węższe uliczki. dochodzi 22:00 kiedy dominika ma dosyć podszczypywania i „niby” delikatnego muskania po odsłoniętych włosach. kupuje chustę i jak ręką odjął. ja na wszelki wypadek przechodzę na tył i „zabezpieczam”. gdzieś między uliczkami widzimy autobus z turystami, którym przez szybę pokazują suk. to jak lizanie loda przez szybę. nic nie czuć, niczego nie można dotknąć… nie można się zgubić. no właśnie, gdzie my w ogóle jesteśmy. wracamy jakimiś zakamarkami, przechodząc widzimy zamykane sklepiki ze złotem. ktoś zapytany o drogę kieruje nas w zakątek bez wyjścia. mały chłopiec woła na nas i pokazuje „tajemne” przejście łączące branżowe alejki. w małej kafejce ktoś zapytuje skąd jesteśmy, w odpowiedzi pada, że „bolanda” (taka dziura w ziemi). oj błąd! lekcja historii, ponoć dziadek arielaa sharona pochodził z polski. cóż, zbywamy nie znajomością polityki i tym, że stoimy po właściwej stronie wzgórz golan (dla nas było w tym momencie obojętnie, która to strona – dla nich akurat nie). zabawiamy ich jeszcze kilkoma kalecznymi zwrotami po arabsku i zostawiając naszych rozbawionych znajomych kręcimy uliczkami dalej.
za którymś rogiem, już nie wiadomo było za którym (bo któż by zliczył), napotykamy się na stoisko z rozkrzyczanymi młodzieńcami oferującymi kolorowe t-shirty. siłą arabskiej perswazji przekonali nas, że właśnie takiego typu garderoby nam brakuje. ciągani za ręce wybieramy koszulki. wszyscy już mieli tylko ja nie miałem, bo ich rozmiarówka kończy się xl – jakby były produkowane w chinach. śmiejąc się i przekrzykując wzajemnie nagle jeden z nich wskazując na mnie głośno mówi: Osama!  rozglądamy się panicznie szukając faceta z długą brodą i zwitkiem dynamitu, bombą może jakąś pod pachą a tu nic. wszyscy gapią się na mnie. tłumaczę się gęsto, że to nie ja, że tamten jest wyższy, chudszy i brzydszy. a oni uparcie: osama i już. jeden z nich pobiegł gdzieś i zniknął między kramami. wychyla się po chwili z okna kamienicy i woła na nas, kiwając ręką. zaczęliśmy nie słusznie obawiać się o swój los bo sytuacja była bynajmniej dziwna. w atmosferze krzyków, gwizdów i wymachiwania rękoma ujrzeliśmy lecący z góry wór wypchany koszulkami. wtedy wszystko się wyjaśniło, osama po prostu znaczy duży, a w worku były same xxl-ki do wyboru, do koloru.
nauczeni doświadczeniem, wiemy już, żeby odurzeni stereotypami nie reagować zbyt zapobiegawczo i nerwowo zanim do końca nie pojmiemy, o co właściwie chodzi.

koziołki, miętowa herbata i babcia Krysia...


zbliża się południe. siedzę pod parasolem w jednej z przytulnych kawiarni, obserwując jak życie na starym mieście powoli wraca na tory po piątkowym wieczorze. turyści zbierają się tłumnie pod ratuszem celem odebrania wrażeń wizualnych związanych z „bodzącymi” się wzajemnie koziołkami. napięcie narasta, ludzie zadzierają wysoko głowy i zasłaniają się przed słońcem, które ustawiło się centralnie nad rynkiem a ja zamówiłem do picia miętową herbatę. Popijam z filiżanki, zaglądam na jej dno i widzę złoty piasek, piekące niemiłosiernie słońce i ludzi, którzy nawołują gardłowym głosem: – SUEZZZZ!!!             zamiast dźwięków trąbki dobiegających z ratuszowej wieży słyszę szum straganiarzy na suku i przenikający dźwięk darabuki.  jestem w poznaniu. co ja tutaj wogóle robię, przecież powinienem być zupełnie gdzie indziej. powinienem być tam gdzie są moje marzenia, moje dziecięce pragnienia. tam gdzie to wszystko się zaczęło…
a zaczęło się tak. wszystko dzięki jednej osobie, dzięki babci krysi, która wysłuchawszy naszych opowieści o tym, co chcemy w życiu, powiedziała: – jedźcie! gdy byłam młoda i miałam dużo siły nie było mieć stać na podróże. teraz mam na to środki ale stare kości już nigdzie nie pojadą. bierzcie pieniądze i jedźcie.  tak rozpoczęła się nasz pierwsza podróż do afryki północnej. mieliśmy tydzień, małe dziecko i chcieliśmy zobaczyć cały kraj faraonów. spakowaliśmy się i bez planu ruszyliśmy w  świat. nie wiem czy wszyscy tak mają ale ja wdychając pierwszą porcję gorącego, wilgotnego powietrza na lotnisku w hurghadzie poczułem jakbym zachłysnął się całym światem. nogi mi zadrżały, skroń zaczęła pulsować a przez głowę przeleciały myśli: – hello, czuję się jak u siebie :)
decyzja nie była trudna: żadnych zorganizowanych wycieczek, żadnych biur podróży i zawsze, o ile to będzie możliwe na własną rękę. było to pod koniec zeszłego tysiąclecia. czas pomiędzy masakrą autobusu z niemieckimi turystami a wybuchem bomby w naama bay w sharmie. pamiętam jak w hotelu pukali się w czoło na wiadomość, że jedziemy „pks-em” do luxoru. z czteroletnią córeczką wpakowaliśmy się do autobusu linii „upper egipt” i za grosze przejechaliśmy kamienną hamadę do świętego miasta i doliny królów. wszystko było dla nas takie nowe i takie ekscytujące ale tylko do momentu kiedy spotkaliśmy angielskie małżeństwo. zrobili na nas duże wrażenie. spokojnie, bez emocji wtapiali się w życie afryki. dali się ponieść wolnemu tempu arabskiego życia i w harmonii z nim zdawali się nie oczekiwać niczego, czego nie przyniósłby dzień. dopiero po jakimś czasie „zatrybiliśmy”, że żyć według zasady: „insh’allah” – to żyć prawdziwie!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...