piątek, 26 listopada 2010

"bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie" M.Gandi

Wybaczcie, dziś będzie trochę filozoficznie..... może nawet trochę psychologicznie. Zadumałam się bowiem nad wspaniałą różnorodnością ludzkich istot spotykanych na naszej drodze każdego dnia. To trochę tak jak w  Biblijnym powiedzeniu "poproś a będzie ci dane"..... nie wiem, nawet nie chcę wiedzieć dlaczego tak się dzieje - wystarczy mi prosta kontemplacja faktu, że gdy czegoś mi brakuje, coś chcę zmienić, nad czymś się zastanawiam czy też do czegoś zmierzam pojawiają się niespodziewanie na mojej ścieżce niesamowite osoby... różnych ras, kultur, różnego pochodzenia.... i wraz z nadzieją na otwarcie wielu drzwi za każdym razem otwierają mi serce....

Jak wieczny włóczykij wciąż szukam na siebie rozwiązania.... sposobu na swój nienasycony głód wyzwań, wiedzy, wrażeń. I tak, całkiem niespodziewanie, przypadkowo, w zawirowaniach przesłanych dokumentów, w gąszczu słów i myśli natrafiłam na prawdziwy skarb. Ponieważ jestem równaniem z wieloma niewiadomymi możliwe, że rozwiązania na siebie nadal nie znajdę ale napewno znajdę masę inspiracji.... napewno znajdę przystanek, by stać się na chwilę opowieścią.... by podzielić się swoją fascynacją.... pozwolić innym zobaczyć coś moimi oczami.... namalować słowem obrazy wyobraźni...

trans-misjanka, kobieta zwana przez niektórych Korsyką (zamiast Martyniki) dała mi szansę kolejny raz stać się ambasadorem najmniejszej perły Maghrebu...

zbieg okoliczności.... ?  - ja to nazwywam szczęściem....

http://www.hussan.republika.pl/tunezja.html

poniedziałek, 15 listopada 2010

zobaczyć Marakesz i (nie) umrzeć cz. 1 - transport.....

Pojechać do Afryki i nie odwiedzić Maroka (choćby raz) to wielka strata. Ale być w Maroku i nie odwiedzić Marakeszu to już prawdziwy dramat.... to trochę jak być w Egipcie i nie odwiedzić piramid lub odwiedzając Paryż nie zobaczyć wieży Eiffla - poprostu niedopuszczalne...

Jadąc do Maroka jako punkt wyjścia z premedytacją wybieraliśmy więc czerwone miasto...
Zaprawieni w bojach po kilku wcześniejszych wizytach w arabskim świecie nie przytłoczyło nas ono swoim "ciężarem" - gwarem, zgiełkiem, klaksonami, zapaszkami, czy też brudem i zacofaniem (takie komentarze o Maroku też słyszałam - choć uważam je za bardzo krzywdzące). Nie przeraziło nas ciągłym nagabywaniem, zaczepianiem, wężami zarzucanymi na szyję czy też ciemnymi zaułkami mediny.
Zamiast tego porwało nas swoją innością, pięknem i egzotyką.... Marakesz potrafi wciągać swoim wiecznym ruchem, tętniącymi rytmami, klimatem ciągłej zabawy, gwarem ulicy, tanimi kramikami kontrastującymi z dostojnością drogich butików nowej dzielnicy i opływającymi bogactwem hoteli oraz magiczną wręcz ciszą ukrytą w pieknych ogrodach.....
I choć tak wielu rzeczy musieliśmy uczyć się od nowa, wiele nas zadziwiało, rozbawiało.... a inne często drażniły... to od początku czuliśmy się tam "u siebie"....

Jest jednak kilka rzeczy, które warto wiedzieć by wyjazd był przyjemnością a nie udręką.
Sprawne przemieszczanie się, wyżywienie, nocleg to podstawy udanego urlopu.... jeśli dodamy do tego dużo dobrego humoru i wyrozumiałości (tak dla siebie jak i dla odmienności gospodarzy) to jest pewne, że wspomnienia będą pozytywnie motywować nas do kolejnych wyjazdów a nie wywoływać wstręt pomieszany z przerażeniem.

Podstawą w bezproblemowym (lub mało-problemowym) przemieszczaniu się jest dobry przewodnik (nie koniecznie w postaci lekko podchmielonego pana Mustafy - który oferował nam swoje usługi na jednej z ulic Marakeszu) - najlepiej angielski Lonely Planet - w ostateczności może też być polski Pascal. W polskim wydawnictwie trzeba NIESTETY liczyć się ze sporymi odchyleniami od "rzeczywistości", tak w mapach jak i w informacjach - no nie postarali się o dokładność (bronią się tym, że mapy są tylko "poglądowe" - ale na co komu w przewodniku poglądowe mapy??) - niby są (lub raczej byli) tłumaczeniem "The Rough Guide" ale do oryginału im bardzo daleko.... Inne pozycje na Polskim rynku są ładne, kolorowe ale dla indywidualnie podróżujących mało rzeczowe - a szkoda bo wybór niby duży a tu nic porządnego. (Może w końcu jakieś wydawnictwo zajmie się tworzeniem czegoś na miarę Lonely Planet - czekamy z niecierpliwością :-)

Zacznijmy więc od jazdy po mieście.. mamy tu kilka opcji: taxi (grand, petit), autobus, wynajęty samochód czy też dorożka (caleche - czyt. kalesz), rower bądź skuter..... przetestowaliśmy je prawie wszystkie ( z wyjątkiem ostatnich, tak raczej z miłosci do koni oraz braku miłości do pedałowania) i każda ma coś szczególnego, niepowtarzalnego.
Skuter... hmmm korciło nas strasznie, ale zostawiliśmy sobię tą para-ekstremalną przygodę na następny raz. Najpierw musimy trochę potrenować, tak aby w uliczce o szerokości metra, nie pozdzierać sobie łokici i sprawnie przemknąć obok powozu ciągnionego przez osiołka ;)
O samochodzie już było więc na początek kilka słów o autobusach (miejskich) - trochę informacji jest już w zakładce "marokańskie rapsodie":

Wchodzisz koniecznie przednimi drzwiami, kupujesz bilet (ale musisz wiedzieć gdzie chcesz jechać bo raczej nikt ci nie podpowie gdzie i za ile).W tym miejscu mała UWAGA na kieszonkowców!. Wielkim problemem dla nas może być prawie całkowity brak oznaczeń przystanków.... ot, ludzie zbierają się przy chodniku i czekają ale na co i w jakim kierunku tego nigdy nie wiadomo - więc czekamy i my, próbujemy się domyśleć  albo wsiadamy na tzw. "ryzyk fizyk".... i zamiast dojechać do Palmiarni lądujemy w znanym skąd-inąd z Europy sklepie sieci Metro ;)

Warto wiedzieć również, że to kierowca marokańskiego autobusu jest panem i władcą wszechświata ograniczonego do bryły autobusu i to on decyduje kiedy już "dość wsiadania". Potrafi wiec nagle, bez ostrzeżenia ruszyć gdy jeszcze masz jedną nogę na zewnątrz lub (o zgrozo!) co widzieliśmy na własne oczy, wypchnąć pasażera próbującego wsiąść - i poprostu odjechać....
Cóż, lepiej zatem panowie i panie uwijać się z tym wsiadaniem, oj uwijać... zaufać instyktowi stadnemu i tak jak wszyscy pchać się do środka z tak zwanej: pool position ;)
Ceny biletów standardowo zaczynają się od: 3,5 DH (1,40 zł) na krótkich trasach, do 5-7 DH na trasach podmiejskich.

Po rozpoznaniu sieci autobusowej, zapoznaniu się ze specyficzną numeracją (11 i 11b) oraz po odkryciu przystanków-widm (wyjątkiem chyba jest przystanek początkowy przy placu Jamma el Fna - oznakowany jak najbardziej pięknie) może okazać się, że podróże komunikacją miejską są przyjemne i co ważniejsze, absolutnie tanie ;)
Teraz o taxi (koloru piaskowego, jasnego brązu):
- w PETIT (4 osobowy - wielkości małego peugeota - z dużymi plecakami wg. kierowcy nie da rady...) - wsiądzie jednak max. 6 osób ;-) - (sprostowanie - zmieniły się przepisy i teraz zabierają max 3 pasażerów) ceny są w granicach :
Medina - Guliez (tzw. Ville Nouvelle) - 30 DH
Guliez - Ogrody Majorelle - 20 DH
Medina - Lotnisko Menara - ok. 60 - 100 DH (dość drogo jak za taką krótką trase ale lotnisko rządzi się swoimi prawami - chyba na całym świecie).
W taxi TRZEBA mieć banknoty małych nominałów i  drobne monety bo gdy mamy tylko grube (100,200 DH) spowodujemy, że nie będą mieli jak wydać i zacznie się problem....

W GRAND TAXI (5 osobowy, zazwyczaj stary mercedes) - mieści się kierowca i do 7 pasażerów (czyli 8 osób...) duży bagażnik przyjmuje nawet do 3 dużych plecaków, jeśli się nie zmieszczą (bo kierowca w bagażniku właśnie wiezie swoje manele) to często mają bagażnik na dachu - transport ten sprawdza się na dłuższych odcinkach i/albo w większych grupach bo tu płaci się za tzw. nie wykorzystane miejsca.... więc w 3-4 osoby się nie opłaca bo wtedy cena liczona jest od osoby....

WAŻNE : w obu rodzajach taxi należy ustalić stawkę za kurs przez wejściem do środka !!! Przez zwyczajowo opuszczone okno najpierw dogadać się z kierowcą - a jeśli nie chce on przystać na naszą ofertę to odchodzimy.... napewno nas zawoła do podjęcia negocjacji - i tu trzeba być twardym - nie zgadzać się na ofertę powyżej podanych cen.... twarz pokerzysty.... no i najlepiej udawać, że już się tu kiedyś było. Uchroni to przed zbytecznym naciąganiem na tzw. " turystę - świeżaka " - takiego co to pojęcia o cenach nie ma....
Tak czy inaczej, udając się w nieznanym kierunku "taksą" musimy sami uzmysłowić sobie czy to drogo, czy też nie - najlepiej pomyśleć, ile za taki kurs zapłacilibyśmy w Polsce, to jest chyba najlepszy przelicznik ;)



wtorek, 9 listopada 2010

marzenie o "własnych" czterech kółkach w Maroku - czyli jak poczuć duszę na ramieniu....

Maroko - o ponad 100.000 km kwadratowych większe od Polski jest krajem bardzo dobrze zkomunikowanym, sieć dróg i autostrad jest często dużo lepsza i gęstsza niż w naszym europejskim kraju... Jednak odległości pomiędzy punktami docelowymi oraz niska częstotliwość kursowania komunikacji zbiorowej sprzyjają decyzji wypożyczenia samochodu by w ograniczonym czasie urlopu zobaczyć jak najwięcej i nie marnować chwil na oczekiwanie na autobus czy taksówkę... do niektórych miejsc poprostu niemożliwe jest dotrzeć bez samochodu....




Ponieważ często taka decyzja wydaje się zbyt ryzykowna chcielibyśmy rozwiać niepotrzebny strach i wątpliwości ....

WYPOŻYCZALNIE - dzielą się na trzy gatunki: 1) lokalne, tanie, bardzo ryzykowne,   2) lokalne, drogie, mniej ryzykowne,  3) międzynarodowe, bardzo drogie, najmniej ryzykowne,
My z racji ograniczonych funduszy wypróbowaliśmy dwa pierwsze gatunki i zdecydowanie polecamy ten drugi.... To wypożyczalnie, gdzie ceny zaczynają się średnio  od około 40 Euro za najtańszy samochód z klasy Dacia Logan (z doświadczenia wiemy, że cenę można stargować o 5 Euro zależnie od umiejętności targującego i sezonu):
http://www.najmcar.com/parc-auto.html
lub tańsza wypożyczalnia, cena auta od 25 Euro w zimie, ale z udziałem własnym:
www.medloc-maroc.com
W pakiecie z autem dostajemy ubezpieczenie bez franszyzy (czyli bez udziału własnego w szkodzie) - a to naprawdę bardzo ważna rzecz biorąc pod uwagę ryzyko poruszania się po marokańskich drogach. Auta w tej grupie wypożyczalni mają też przeważnie klimatyzację, co jest niewyobrażalnym atutem - szczególnie latem na południu gdzie temperatura lubi wzrastać w dzień do około 50 stopni Celsjusza.


Do wypożyczenia jest nam potrzebne tylko prawo jazdy oraz karta kredytowa (z wytłoczeniem) - jeśli bierzesz więcej niż jedno auto, na każdy samochód najlepiej osobna karta - bez tego może być problem, gdyż  jest to swoisty zastaw dla wypożyczalni - po oddaniu samochodu dostajemy wypełniony druk z powrotem. Wraz z umową warto go zachować aż do przyjazdu do Polski.
Zazwyczaj opony i szyby samochodu nie podlegają ubezpieczeniu, więc w razie awarii to będzie nasz kłopot.
Należy pamiętać, że często jest zastrzeżenie w umowie o jednym kierowcy na auto - co czasem, na przykład przy pokonywaniu dużych odległości może być utrudnieniem - warto się zapytać i próbować negocjować.

Teraz kolej na kilka słów o jeździe samochodem po Maroku -
to zawsze w krajach arabskich wielkie wyzwanie dla zachodnich (europejskich i amerykańskich) kierowców.... wszelkie zasady ruchu drogowego mają tu drugorzędne znaczenie a rządzi "język klaksona" oraz gestykulacja kierowców..... nawet policjant stojący na podwyższeniu na środku co któregoś ronda zdaje się tańczyć, pogwizdując w sobie tylko znanym celu - bo nikt, komplenie nikt nie zwraca na niego uwagi...... przejazd przez centrum miasta to jak udział w jakimś zwariowanym przepychaniu się, czy też zabawie w "kto pierwszy" po drugiej stronie skrzyżowania.... i udział w tym biorą wszyscy na równych zasadach - czyli motorynka czy też skuter albo jeszcze gorzej - dorożka - wpycha się przed ciężarówkę czy autobus.... tu zasada ustąp pierwszeństwa nie obowiązuje, zresztą główna zasada to raczej "brak zasad".....
należy nadmienić, iż powyższa "brakozasadność" dotyczy również pieszych i świateł na przejściach dla powyższych ;)
Wersja ekstremalna, której próbowaliśmy to przejazd dwoma samochodami (tak by nie stracić się z pola widzenia) przez centrum Marakeszu, kierując się w określonym kierunku (i próbując go odnaleźć)..... ilość wydzielanej adrenaliny można porównać tylko do przejazdu największą górską kolejką (gdzie jednak mamy pewność, że wyjdziemy bez szwanku co w przypadku jazdy samochodem może być wątpliwe....) próba nawigacji w takich warunkach, próba odnalezienia punktu docelowego czy też nie zgubienia porządanego kierunku, jest niemal niemożliwa..... kierowca wraz z pasażerem zamiast odnajdywać swoje położenie na mapie, próbują zazwyczaj pozbierać najprostsze myśli i nie wpaść w panikę....
U nas w Polsce klakson znaczy ewidentnie "UWAŻAJ" - tam znaczy "TERAZ JA", "SPADAJ", "NO JEDŹ JUŻ", "PRZESUŃ SIĘ", "STÓJ", "BARDZO PROSZĘ, JEDŹ PIERWSZY" itp. Po konsultacji z wieloma kierowcami, którzy przeżyli tę szkołę przetrwania stwierdzamy, że ludzie dzielą się tu na dwie grupy - tych co "już nigdy więcej" i tych co "do wszystkiego można się przyzwyczaić".... trzymam kciuki by każdy należał do drugiej grupy :-)


No, i trochę o DROGACH - tu miłe rozczarowanie, bo spodziewaliśmy się masakry, dziur, braku asfaltu, afrykańskich bezdroży a tu mamy piękne proste, gładkie drogi (może tylko czasem trochę wąskie, szczególnie na południu - ale nigdy dziurawe).... Mamy też sieć autostrad, przez góry, tunele, wąwozy, autostrad z prawdziwego zdarzenia - odpłatnych ale za to szybkich i prostych.... bez ciągłych remontów i robót drogowych....  górskie sempertyny nawet w zimie są przejezdne - jeśli wyjątkowo posypie śniegiem to opadają szlabany i już w drodze na przełęcz jest się kierowanym na objazd.... i nie jest wcale tak przerażająco jak to opisują niektórzy.... oczywiście zawsze!!! zachować należy ostrożność i trąbić przed każdym większym górskim zakrętem - ale nie demonizować.
Tiz'n Tichka - pomimo, że jest najwyższą z Marokańskich przełęczy  dostępnych samochodem (2260m npm) nie jest żadnym wyzwaniem dla średnio uzdolnionego kierowcy....

Należy też pamiętać by wypożyczonym samochodem pod żadnym pozorem nie jeździć po drogach ubitych PISTE - no chyba, że ma się samochód terenowy z opcją wynajmu na jazdę po takich drogach.... jeśli coś się tam zdarzy i będzie musiała dojechać tam pomoc drogowa - zapłacimy karę w wypożyczalni za zjechanie z asfaltowego szlaku. Nie jest to zapewne warte ryzyka, które przy większości piste z racji kamienistego podłoża jest bardzo duże.

Na koniec - najgorsze - awaria auta.... no cóż to też przeżyliśmy..... zima, było już dobrze popołudniu, właśnie zjeżdżaliśmy z gór, gdzieś za Tiznigh jadąc w stronę Taroudantu, do którego chcieliśmy dotrzeć przed zmierzchem.... i tu nagle coś zgrzytnęło w kole.... pierwsza myśl "złapaliśmy gumę" ale po oględzinach nic nie widać - jednak jechać właściwie się nie da bo zgrzyt coraz większy.... hmmm pewnie łożysko ale co tu robić.... zaryzykowaliśmy jechać dalej ale już przy pierwszej górce hałas jest tak duży, jakby samochód zaraz miał się rozpaść na kawałki..... no nic innego nam nie pozostaje jak szukać jakiegoś warsztatu - pomocy.... najpierw telefon do agencji wynajmu - gdzie po długim dogadywaniu się ustaliliśmy, że pokryją koszty naprawy.... ale wszystko jest na tak zwana "gębę", więc pewności  i tak nie mieliśmy jak się to zakończy.... przypomnieliśmy sobie, że całkiem niedaleko mijaliśmy jakieś miasteczko a do następnego dużego miasta będzie według mapy kilkadziesiąt kilometrów więc decyzja: "zawracamy"..... tam długo szukamy pomocy, w końcu trafiamy do gospodarstwa gdzie po porzuconych traktorach i koparkach stawiamy tezę, że dorabiają sobie naprawami sprzętu rolnego i ciężarówek....  "fachowiec" zdjął koło, zdemontował tarczę i zacisk hamulcowy,  wyjął łożysko, z niego kulki, wziął inne (jakieś używane) wsadził w łożysko, nasmarował zaklepał na kamieniu i w drogę.... na nasze pytanie "ale czy dojedziemy na tym do Agadiru" - poważnie skinął głową, mówiąc zupełnie szczerze: "INSHALLAH" - jak Bóg da....  no i na szczęście dał... dojechaliśmy gdzie mieliśmy..... z małym opóźnieniem ale co tam.... to nic, że chrobotało powyżej prędkości 50 km/h ale wciąż jechało a to najważniejsze.... i pieniądze za naprawę oddali w wypożyczalni bez marudzenia, z gestem, w kopercie - nawet na górkę więcej niż potrzeba..... taka tam przygoda na trasie... zdarzyć mogło się wszędzie....


Konkluzja jest jedna.... na pytanie: CZY POŻYCZAĆ AUTO W MAROKU? odpowiadamy: ZDECYDOWANIE TAK, jednak należy zachować dużo zdrowego rozsądku i być czujnym, zarówno przy podpisywaniu kontraktu wynajmu jak i na drodze.... nasze europejskie normy zachowania i pośpiech schować głęboko w kieszeń.... uzbroić się w dużo dobrego humoru i luzu..... pamiętać, że to żaden rajd Dakar ale nasze wakacje..... i ma być fajnie nawet jak jest pod górkę :-)  ... a pod górkę (pod prawdziwą górę) jest  w Maroku często i gęsto.
W razie spoktania policjantów nigdy nie mówimy NIC po francusku - nawet jeśli choć trochę znamy ten język i korci nas by go użyć.... no cóż najlepiej wtedy całkowicie doznać chwilowej amnezji i nie znać żadnego języka oprócz polskiego.... gwarantuję, że po krótkiej konsternacji puszczą nas dalej..... jeśli jednak ta metoda się nie sprawdzi i nadal będą próbowali nas zatrzymać i żądali zapłaty mandatu - wtedy lepiej cofnąć się w myślach o 15 lat wstecz i przypomnieć sobie dobre, stare polskie zasady negocjacji z władzą przy lekkim wsparciu finansowym..... to powinno ostatecznie załatwić pozytywnie sprawę... :-)

Cóż, powodzenia na marokańskich szlakach, bo warto je zdobywać samodzielnie... za paliwo zapłacisz dirhamami, za samochód - euro, za to wrażenia są - bezcenne...

czwartek, 4 listopada 2010

cud, co nazwę nosi: argania spinosa

Na początku wiedziałem tylko, że muszę zobaczyć te śmieszne kozy, które wskrabują się na drzewa i dyndają na nich jak wielkie włochate owoce. Gdy już je zobaczyłem, zacząłem się zastanawiać co takiego skłania te zwierzęta do specyficznego wysiłku (ciernie), kiedy zza pagórka wyłoniła się Luluah z aparatem w ręku i oznajmiła, że właśnie była świadkiem narodzin kolejnego drzewnego oskubywacza orzeszków arganii czyli kózki właśnie.
- Argania? - zapytałem.
- Drzewo życia, naturalnie...

Wysłuchałem niemałego wykładu na temat poskręcanych drzewek rosnących wyłącznie w Maroku, wyłącznie pomiędzy Agadirem a Es-Sawirą, będących endemitem wpisanym na listę rezerwatów biosferycznych UNESCO . Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nie tylko kozy uwielbiają liście i owoce arganii. Pozyskiwany z nasion olej jadalny ma wyjątkowe właściwości i ze względu na nie stosowany jest w marokańskiej kuchni. Wykorzystuje się go również jako kosmetyk (olejek, mydło itp). Wytłoki z nasion stosuje się również jako paszę dla wielbłądów a w wyniku fermentacji miąższu pozyskuje się napój alkoholowy o nazwie mahia d'Argan.
Obszar pokryty przez olbrzymi arganiowy sad to około 800 tysięcy hektarów a to co świadczy o jego niezwykłości to fakt, że jako endemit nie przyjął się nigdzie indziej na świecie, dziczejąc w miejscach gdzie próbowano go przenieść i nie przynosząc porządanych owoców.
Można się domyślać, że nie jest tani w zakupie. Dzieje się tak między innymi, ponieważ pozyskuje się stosunkowo mało oleju z dużej ilości owoców a liczebność drzew niestety kurczy się rok rocznie.
To, jak działa należy sprawdzić samemu ale chyba nie ma takiego olejku, który miałby aż tyle zalet, co produkty z Arganii. Ponoć odmładza, pomaga zabliźnić się ranom, stosowany jest również przy trądziku i chorobach skóry, wzmacnia włosy i paznokcie.
Cud? Pewnie nie, raczej siła natury ;)

Znalazłem coś do poczytania jakiż on jest cudowny... :
OLEJ ARGANOWY - czy wiesz, że....

poniedziałek, 1 listopada 2010

Dolina Dades - czyli kraina róż, fig, kazb i dumnych berberów...

Około 120 km (2 godziny drogi) od Warzazatu w kierunku Tinghir znajdują się jedne z największych atrakcji Maroka - doliny Dades i Todra. Rzeka Dades wije się meandrami spływając z gór Atlas zasilając sztuczny zbiornik retencyjny w pobliżu Warzazatu, jednak najbardziej malownicza jest w górnym biegu gdzie tworzy przełomy i niesamowite formacje skalne.


Jadąc w kierunku Tinghir, w miejscowości Boumalne Dades należy skręcić w lewo i wjechać na drogę do Msemrir. Najlepiej wyjechać z Warzazatu jak najwcześniej by mieć szansę bez pośpiechu cieszyć się przejazdem przez tę piękną dolinę pełną  ruin kazb, zielonych pól, gajów drzew figowych, migdałowców i krzewów różanych. Wieczne zielone doliny zasilane wodą spływającą z gór są jedną z najbogatszych części Maroka. Dodatkowo turyści chcąc na własne oczy zobaczyć budzące zachwyt zachody słońca nad skalistą doliną lub podziwiać formy skalne w kształcie ludzkich ciał zapewniają pomyślność miejscowym przydrożnym oberżom.

Po drodze widoki są tak spektakularne, że ma się ochotę przystanąć co chwila i uwiecznić je na zdjęciach. Mijani ludzie są przyjaźni i otwarci na kontakt (warto mieć jakieś słodycze lub drobiazgi np. długopisy lub maskotki dla dzieci, chętnie pozujących do zdjęć).  Nocleg (i jedzonko) polecamy w niezbyt tanim ale bardzo wygodnym, czystym i wspaniale położonym Hotelu Kasbah de vallee - gdzie w cenie 280 dinarów od osoby (w 2 osobowym pokoju z obiado-kolacją i śniadaniem) można wspaniale odpocząć i poczuć klimat berberyjskiej gościnności. Oczywiście, jak zawsze warto podjąć próbę negocjacji ceny - gdyż można wytargować spory rabat - szczególnie gdy nie ma zbyt dużego obłożenia. Z tego hotelu, umieszczonego ok. 27 kilometrów od Boumalne, jest tylko kilka kilometrów do przełomu Dades (i  najsłynniejszej serpentyny często umieszczanej na zdjęciach).


Myślę, że to miejsce, które na zawsze pozostaje w pamięci,  powinien odwiedzić każdy, kto chce poznać prawdziwe piękno i różnorodność Maroka.




kasbah sięgająca chmur vs światło, kamera, akcja!

Po każdym deszczu rozpływa się spora jej część a wiatr bezlitośnie dewastuje mury. Większość mieszkańców wyniosła sie stamtąd już dawno, przeprowadzając się na drugi brzeg rzeki do "cywilizacji". W sąsiedztwie hotelików i drobnych sklepików jest wygodniej i nowocześniej. Kilka rodzin pozostało w starej kazbie, głównie ci, którzy mieszkają przy głównym wejściu. Jest z tego całkiem dobry interes, ponieważ za przejście przez ich teren prywatny pobierają opłatę.

To ufortyfikowane miasto leżące na trasie dawnych karawan podążających z południa w kierunku Marakeszu, od zawsze dostępne było za darmo. Po przejściu (latem po workach z piaskiem) lub przejechaniu na osiołku (zima, kiedy poziom wody jest wyższy) rzeki Ounila stajemy na wprost głównego wejścia. Chcąc zasilić portfele mieszkańców wchodzimy i cieszymy się razem z nimi lub też udajemy się w lewo wzdłuż koryta rzeki, wchodząc do kazby darmowym wejściem wzdłuż sklepików i straganów miejscowych handlarzy pamiątek.

Wąskimi, krętymi uliczkami wspinamy się pomiędzy dawnymi domostwami wysoko w górę. Stajemy wreszcie na kamiennym szczycie z którego rozpościera się niesamowity widok na całe Ait ben Haddou. Teraz widać jak nietrwały jest pise , budulec oparty na glinie, który poddaje się czynnikom atmosferycznym. Pod ich wpływem popada w ruinę większość kazb w dolinie, nieodwracalnie znikając z krajobrazu.
Ait ben Haddou ma więcej szczęścia niż inne, mniejsze i mniej wyniosłe ksary. To tutaj począwszy od roku 1962 przyjeżdżaja ekipy filmowe z całego świata, kręcąc ujęcia bądź całe filmy - dając przy okazji pracę i raz po raz remontując (bądź przebudowując!) podniszczone miasto.

Pierwszy był David Lean a marokańska kazba "udawała" syryjskie miasta w filmie Lawrence z Arabii. Po filmowym wyczynie tytułowego bohatera (Peter O'Toole) pozostała do dziś brama, która wkomponowała się w tutejszy krajobraz. W 1975 roku przyjeżdza tutaj Sean Connery by nakręcić obraz "Man who would be king" a okolice zamieniają się w Kafiristan (dzisiejszy Afganistan). Rok później w tym samym miejscu jest już Mekka, po której swoje pierwsze kroki jako prorok stawia Mahomet w "Mahomet, wysłannik Allaha" - filmu nie chciano zrealizować w Stanach Zjednoczonych dlatego reżyser przeniósł się z ekipą do Libii i Maroka właśnie. W kolejnym roku mury są świadkami narodzin, życia i śmierci Jezusa w mini serialu "Jezus z Nazaetu" (gł. rola - Robert Powell), realizowanego częściowo również w Tunezji a wówczas okrzykniętego przez media serialem wszech czasów. W roku 1980 kręcono tutaj sceny do angielskiej produkcji "Bandyci czasu", później realizowany był "Klejnot Nilu" z Michaelem Douglasem. W kazbie pojawia się również Timothy Dalton jako agent 007 w "Obliczu śmierci". W 1988 roku Martin Scorsese realizuje "Ostatnie kuszenie Chrystusa" a dwa lata później Bernardo Bertolucci kręci sceny do filmu "Pod osłoną nieba".
Następnie gliniane mury miasta ze wzgledów politycznych (zajmowane przez Chiny terytorium Tybetu) "grają" w filmie "Kundun" opowiadającym o życiu 14-ego Dalajlamy. Kolejne lata to wielki sukces tego miejsca, ponieważ do Ait ben Haddou zjeżdżają hollywoodzkie gwiazdy (wraz ze swym niemałym budżetem;) i skuszeni niezmienionym wyglądem kazby kręcą kolejne mega produkcje: "Mumia", "Gladiator" i "Alexander"...
Jeśli zatem masz ochotę kroczyć śladami choćby Maximusa Decimusa Meridiusa (Russel Crowe) po ulicach Zucchabaru, lub spojrzeć oczami Alexanda Wielkiego (Colin Farrell) na Babilon powinieneś tu być - koniecznie ;)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...