poniedziałek, 13 września 2010

historia jednego zdjęcia

Jeszcze nie marzyliśmy wcale o Maroku ale już kupiliśmy przewodnik. Przewodnik jest beznadziejny lecz na jego okładce było rewelacyjne zdjęcie. W świetle zachodzącego słońca widać było grobowiec marabuta - świętego męża, a w drzwiach wejściowych odpoczywał sobie zmęczony pielgrzym ubrany w galabiję ze szpiczastym kapturem.
Koniecznie chciałem zobaczyć to miejsce. Stało się to jakby celem samym w sobie. Wpatrywałem się godzinami w to zdjęcie jakby to mogło pomóc w ustaleniu lokalizacji. Brak opisu fotografii z okładki spowodowało, że zupełnie niewiadomo było gdzie szukać. Maroko jest dość spore a grobowców marabutów niewiele mniej. Obraz pozostał na trwałe w pamięci.
Zimą przejeżdzaliśmy z Tizi'n Tishka w kierunku Warzazatu. Delikatnie mówiąc czas gonił a jeszcze chcieliśmy zwiedzić kazbę Ait ben Haddou. Pędząc po drodze szerokości mniejszej niż na jeden samochód byłem skoncentrowany na prowadzeniu i nie byłem w stanie podziwiać uroków krajobrazu. Popołudniu, wracając na główna szosę coś mignęło mi przed oczami. Coś, czego nie było widać jadąc w przeciwnym kierunku. Pomyślałem:
- Ja gdzieś już to widziałem wcześniej.
Robiło się późno a jeszcze musieliśmy przejechać kilka setek kilometrów, żeby dotrzeć do M'hamidu, po drodze zatrzymując się u przyjaciela w Warzazacie.
Po głowie chodziła mi tylko jedna myśl: czy to mogło być właśnie to?
Niestety nie mogłem już tego sprawdzić. Strasznie żałowałem tych zwykłych pięciu minut życia. Postawiłem sobie za punkt honoru, że odnajde tajemniczego marabuta i udokumentuję to na kliszy fotograficznej... a raczej na karcie pamięci.
Przyszło lato. Kolejna podróż na południe. Wiekszy luz, sprawdzona trasa i odległości. Jadę ostrożnie i przyglądam sie uważnie miejscu, które zaprzątało mój umysł. Nic nie widać. Faktycznie jadąc w kierunku kazby ciężko było cokolwiek zauważyć.
W drodze powrotnej już nie odpuściłem. Zatrzymałem auto na poboczu, przeszedłem kilkadziesiąt metrów, wspiąłem się na skalisty pagórek i aż mnie zatkało. Stał sobie tam niewinnie od setek lat. Na całe wielkie Maroko właśnie w tym miejscu.
A teraz go mam... to znaczy mam go na zdjęciu.


i love sidi ifni

Jeszcze trzy godziny temu temperatura nie spadała poniżej 46 stopni w cieniu i nikogo to nie dziwiło. W końcu jest lato a my byliśmy na południu Maroka. Teraz pędziliśmy w stronę oceanu. Zachmurzyło się potwornie. Im bliżej zachodniego krańca kontynentu tym wzmagał się wiatr a chmury kłębiły się na szarym niebie. Wysiadłem, żeby rozporstować nogi.
-Ale zimno! - krzyknąłem. No dobra, wiem było jakieś 22 stopnie. Ubraliśmy polary i zaczęliśmy się z siebie nawzajem śmiać. W Polsce rozbieralibyśmy się do kąpielówek i biegusiem do "lodowatego" Bałtyku. Trzydziestostopniowa różnica temperatur dała jednak o sobie znać. Po zmroku wyłączyliśmy klimę i podciągnęliśmy ogrzewanie. W duchu uśmiechałem się, myśląc jakie to dziwne z nas stworzenia. Niby przyzwyczają się do wszystkiego ale potrzebują nieco czasu.
Zjadaliśmy kilometry przejeżdżając przez coraz to rzadziej występujące miejscowości. Kamienie milowe oszukiwały dystans a nam już "klapki" same opadały ze zmęczenia. Potem ten deszcz. Zaraz, zaraz. To wcale nie deszcz, tylko silny wiatr niósł ze sobą kropelki oceanu.

Około 22-iej wjechaliśmy do Sidi Ifni. Strasznie przygnębiający widok pomimo setek ludzi kręcących się mieście. Nazajutrz miał tędy przebiegać jakiś maraton, więc wszyscy szykowali się na przyjęcie gości. Wilgoć taka, że koszulki same chłonęły wodę. Na twarz opadały mikro kropelki i ten nieziemnski zapach rodem z rybackiej wioski.
- Jest klimat. - powiedziałem.
W końcu nie po to tarabaniliśmy się tyle setek kilometrów, żeby narzekać na jakieś załamanie pogody. Kolacja w hiszpańskiej tawernie La Suerte Loca, potem taka dziwna noclegownia z widokiem na ocean i zasłużony sen.

Poranek niewiele różnił się od poprzedniego wieczoru poza faktem, że było nieco jaśniej. Zrobiliśmy sobie mały spacerek po okolicy, popatrzeliśmy na surferów, którzy z brzegu z ubłaganiem patrzeli w stronę fal, potem śniadanie i...
Wypad w miejsce, dla którego tu wogóle przyjechaliśmy. Dziesięć kilometrów na północ od Sidi Ifni jest plaża Legzira.
Zjechaliśmy z głównej drogi i szutrem dotarliśmy do hotelików umiejscowionych na klifie. Schodami w dół i naszym oczom ukazała się szeroka plaża. Brzegiem oceanu, mocząc stopy szliśmy w kierunku skalnych mostów. Ale nic kompletnie nie widzieliśmy bo mżawka ograniczała widoczność do 200 metrów. W końcu jest. Olbrzym wdzierający się w oceaniczne topiele oparty na gigantycznej nodze a pod nim coś w rodzaju naturalnie wydrążonego tunelu. Przyroda przygotowała tutaj geologiczną niespodziankę. Przez tysiące lat woda podmywała skalny klif aż w końcu w najwęższym miejscu wykonała otwór. Potem poprawiała dzieło aż wykonała przepiękny tunel i równie cudowne groty.
Piękne to ale nie w taką pogodę. Strach wyciągnąć aparat bo taka wilgoć. Po godzinie błąkania się po plaży w poszukiwaniu muszelek i bazgraniu patykiem po piasku słońce postanowiło pokazać skrawek swego promienia. Musiałem wykorzystać tę chwilę i pstryknąć fotkę.
Prawda jest taka, że jechaliśmy 11 godzin, żeby w rezultacie zobaczyć mgłę. Ale nie ma tego złego...
Jest powód, więc z pewnością jeszcze tam wrócimy ;)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...