Nie mówimy po francusku, po arabsku tylko kilka grzecznościowych zwrotów. Nasi gospodarze ni w ząb po angielsku. Ojciec rodziny mówi czymś w rodzaju subsaharyjskiego, dialektu używanego przez koczujących nomadów.
Wygląda na to, że normalnie gadka nie będzie się kleić. Ale przełamujemy "zmowę" milczenia i zaczynamy od sprawdzonych chwytów. Bierzemy daktyle, wkładamy do ust i głaszczemy się po brzuszkach. Nasi gospodarze wybuchają salwą śmiechu i zaczyna się nieprzerwana konwersacja z użyciem pięciu arabskich słów, głównie rąk, trochę nóg i gestów. Twarze od min wykręcamy jak Jim Carrey. Śmiejemy się, opowiadamy o podróży, o wielbłądach i o pustyni. Pokazujemy zdjęcia i z reakcji widzimy na przemian raz smutek, raz radość.
Ojciec prosi o zdjęcie z naszą córką. Dziewczyny wymieniają się kosmetykami. Oddają drogie kremy i szampony naszpikowane chemią a dostają o wiele cenniejsze, własnoręcznie wykonane naturalne produkty. Przebieramy się w odświętne stroje nomadzkie ale wyglądamy chyba dość zabawnie bo pani domu mało nie płacze ze śmiechu.
Wspólna herbatka, wspólny obiad i wspólnie spędzony dzień.
To dziwne ale dowiedzieliśmy się o sobie nawzajem więcej niż o ludziach z którymi zjedliśmy przysłowiową beczkę soli. Pomimo tego, że teoretycznie nic nie mówiliśmy.
Wielka przyjaźń, wielkie szczęście dla obu rodzin.
Po pół roku nasz znajomy z Maroka pyta:
- Co zrobiliście mojej rodzinie? Ciągle o was pytają a ojciec ma zdjęcie waszej małej córki przy łóżku.
To ponoć błogosławieństwo mieć gości pod swym dachem. Myślę, że błogosławieństwem jest spotkać na swej drodze szczerych, prawdziwych ludzi. Nie trzeba być poliglotą aby wszystko zrozumieć, czasem wystarczy nic nie mówić by zrozumieć więcej.