Uliczki węższe, okna wychodzące nie na podwórze lecz na ulicę właśnie. Jakoś inaczej, skromniej i może nawet brudniej. Ludzie wydają się być bardziej tajemniczy i może nawet mniej uprzejmi. Niby medina Marakeszu a jednak da się odczuć odmienność. To popołudnie spędziliśmy na Mellah - starej żydowskiej dzielnicy. Co prawda, po synagodze zostały resztki a nieliczni żyjący potomkowie rabina nie muszą już zdejmować butów z nóg bo tylko boso mogli spacerować poza swoją dzielnicę. Dawniej żydowscy mieszkańcy Marakeszu nie mogli również korzystać z chodników, rozporządzenie zezwalało im jedynie na chodzenie ulicami. Nie było to swoiste getto ale gnieżdżący się pośrodku wyznaczonego uliczkami "kwadratu" nie mogli cieszyć się pełnią praw obywatelskim. Brak możliwości rozbudowy powoduje, że domy są skromniejsze, podwórka są mniejsze, uliczki węższe a brak światła rekompensują świetliki i okna od strony ulic.
Czerwone miasto od zawsze jednak było miastem wielu kultur i pozwalało na rozwój swojej żydowskiej mniejszości. Zabłysnęli swoimi umiejętnościami rzemieślniczymi i artystycznymi tak mocno, że lokalizacja Mellah'u nie jest przypadkowa. Bezpośrednia bliskość starego pałacu władców, wyznaczona przez nich właśnie podyktowana była potrzebami królewskiego dworu.
Wędrując uliczkami rozmawialiśmy głośno po polsku. Przy jednym ze straganów z orzechami pewna kobieta odwróciła się i uśmiechnęła bardzo serdecznie:
- Dzień dobry! - usłyszeliśmy.
To zabawne ale to byli pierwsi i jedyni rodacy jakich spotkaliśmy. Podróżujace samodzielnie małżeństwo w średnim wieku przyjechało wypożyczonym autem z Agadiru przez Casablankę. Po wymianie uprzejmości podpytali nas o kilka atrakcji, sprawdzili prawidłowość danych z tym samym nie-ulubionym przewodnikiem jakim i my się posługiwaliśmy. No, generalnie pośmialiśmy się nieco z Pascala, tym bardziej, że oni mieli w swoich rękach nowsze, jeszcze mniej przyjazne globetroterom wydanie. Opowiedzieli nam o swojej podróży i wrażeniach. Na koniec poprosili nas o zrobienie im zdjęcia. Wyciągnęli mały, jednorazowy aparacik. Spojrzeli na mnie i wiszącą na moim ramieniu lustrzankę.
- Nam aparat ukradli w Casablance, ale co tam, i tak jest zarąbiście ! - uśmiech nie schodził im z twarzy. - Żal tylko tych zrobionych zdjęć.
Okazało się, że w środku dnia jakiś młodzieniec zerwał z ramienia naszej nowej znajomej aparat i pognał jak oszalały w kręte uliczki. Jej mąż próbował go dogonić ale różnica lat zrobiła swoje.
- Najlepsze widoki i tak mamy w głowach, w naszej pamięci. - pocieszali się, ciągle się śmiejąc. - Przecież wszędzie to się mogło zdarzyć. Wystarczy uważać na portfel a aparat nosić na szyi.
Pożegnaliśmy się, życząc sobie wzajemnie szczęścia.
Ja szybciutko przewiesiłem aparat z ramienia na szyję. Ot, tak dla pewności. ;)