niedziela, 11 lipca 2010

koziołki, miętowa herbata i babcia Krysia...


zbliża się południe. siedzę pod parasolem w jednej z przytulnych kawiarni, obserwując jak życie na starym mieście powoli wraca na tory po piątkowym wieczorze. turyści zbierają się tłumnie pod ratuszem celem odebrania wrażeń wizualnych związanych z „bodzącymi” się wzajemnie koziołkami. napięcie narasta, ludzie zadzierają wysoko głowy i zasłaniają się przed słońcem, które ustawiło się centralnie nad rynkiem a ja zamówiłem do picia miętową herbatę. Popijam z filiżanki, zaglądam na jej dno i widzę złoty piasek, piekące niemiłosiernie słońce i ludzi, którzy nawołują gardłowym głosem: – SUEZZZZ!!!             zamiast dźwięków trąbki dobiegających z ratuszowej wieży słyszę szum straganiarzy na suku i przenikający dźwięk darabuki.  jestem w poznaniu. co ja tutaj wogóle robię, przecież powinienem być zupełnie gdzie indziej. powinienem być tam gdzie są moje marzenia, moje dziecięce pragnienia. tam gdzie to wszystko się zaczęło…
a zaczęło się tak. wszystko dzięki jednej osobie, dzięki babci krysi, która wysłuchawszy naszych opowieści o tym, co chcemy w życiu, powiedziała: – jedźcie! gdy byłam młoda i miałam dużo siły nie było mieć stać na podróże. teraz mam na to środki ale stare kości już nigdzie nie pojadą. bierzcie pieniądze i jedźcie.  tak rozpoczęła się nasz pierwsza podróż do afryki północnej. mieliśmy tydzień, małe dziecko i chcieliśmy zobaczyć cały kraj faraonów. spakowaliśmy się i bez planu ruszyliśmy w  świat. nie wiem czy wszyscy tak mają ale ja wdychając pierwszą porcję gorącego, wilgotnego powietrza na lotnisku w hurghadzie poczułem jakbym zachłysnął się całym światem. nogi mi zadrżały, skroń zaczęła pulsować a przez głowę przeleciały myśli: – hello, czuję się jak u siebie :)
decyzja nie była trudna: żadnych zorganizowanych wycieczek, żadnych biur podróży i zawsze, o ile to będzie możliwe na własną rękę. było to pod koniec zeszłego tysiąclecia. czas pomiędzy masakrą autobusu z niemieckimi turystami a wybuchem bomby w naama bay w sharmie. pamiętam jak w hotelu pukali się w czoło na wiadomość, że jedziemy „pks-em” do luxoru. z czteroletnią córeczką wpakowaliśmy się do autobusu linii „upper egipt” i za grosze przejechaliśmy kamienną hamadę do świętego miasta i doliny królów. wszystko było dla nas takie nowe i takie ekscytujące ale tylko do momentu kiedy spotkaliśmy angielskie małżeństwo. zrobili na nas duże wrażenie. spokojnie, bez emocji wtapiali się w życie afryki. dali się ponieść wolnemu tempu arabskiego życia i w harmonii z nim zdawali się nie oczekiwać niczego, czego nie przyniósłby dzień. dopiero po jakimś czasie „zatrybiliśmy”, że żyć według zasady: „insh’allah” – to żyć prawdziwie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...