poniedziałek, 13 września 2010

i love sidi ifni

Jeszcze trzy godziny temu temperatura nie spadała poniżej 46 stopni w cieniu i nikogo to nie dziwiło. W końcu jest lato a my byliśmy na południu Maroka. Teraz pędziliśmy w stronę oceanu. Zachmurzyło się potwornie. Im bliżej zachodniego krańca kontynentu tym wzmagał się wiatr a chmury kłębiły się na szarym niebie. Wysiadłem, żeby rozporstować nogi.
-Ale zimno! - krzyknąłem. No dobra, wiem było jakieś 22 stopnie. Ubraliśmy polary i zaczęliśmy się z siebie nawzajem śmiać. W Polsce rozbieralibyśmy się do kąpielówek i biegusiem do "lodowatego" Bałtyku. Trzydziestostopniowa różnica temperatur dała jednak o sobie znać. Po zmroku wyłączyliśmy klimę i podciągnęliśmy ogrzewanie. W duchu uśmiechałem się, myśląc jakie to dziwne z nas stworzenia. Niby przyzwyczają się do wszystkiego ale potrzebują nieco czasu.
Zjadaliśmy kilometry przejeżdżając przez coraz to rzadziej występujące miejscowości. Kamienie milowe oszukiwały dystans a nam już "klapki" same opadały ze zmęczenia. Potem ten deszcz. Zaraz, zaraz. To wcale nie deszcz, tylko silny wiatr niósł ze sobą kropelki oceanu.

Około 22-iej wjechaliśmy do Sidi Ifni. Strasznie przygnębiający widok pomimo setek ludzi kręcących się mieście. Nazajutrz miał tędy przebiegać jakiś maraton, więc wszyscy szykowali się na przyjęcie gości. Wilgoć taka, że koszulki same chłonęły wodę. Na twarz opadały mikro kropelki i ten nieziemnski zapach rodem z rybackiej wioski.
- Jest klimat. - powiedziałem.
W końcu nie po to tarabaniliśmy się tyle setek kilometrów, żeby narzekać na jakieś załamanie pogody. Kolacja w hiszpańskiej tawernie La Suerte Loca, potem taka dziwna noclegownia z widokiem na ocean i zasłużony sen.

Poranek niewiele różnił się od poprzedniego wieczoru poza faktem, że było nieco jaśniej. Zrobiliśmy sobie mały spacerek po okolicy, popatrzeliśmy na surferów, którzy z brzegu z ubłaganiem patrzeli w stronę fal, potem śniadanie i...
Wypad w miejsce, dla którego tu wogóle przyjechaliśmy. Dziesięć kilometrów na północ od Sidi Ifni jest plaża Legzira.
Zjechaliśmy z głównej drogi i szutrem dotarliśmy do hotelików umiejscowionych na klifie. Schodami w dół i naszym oczom ukazała się szeroka plaża. Brzegiem oceanu, mocząc stopy szliśmy w kierunku skalnych mostów. Ale nic kompletnie nie widzieliśmy bo mżawka ograniczała widoczność do 200 metrów. W końcu jest. Olbrzym wdzierający się w oceaniczne topiele oparty na gigantycznej nodze a pod nim coś w rodzaju naturalnie wydrążonego tunelu. Przyroda przygotowała tutaj geologiczną niespodziankę. Przez tysiące lat woda podmywała skalny klif aż w końcu w najwęższym miejscu wykonała otwór. Potem poprawiała dzieło aż wykonała przepiękny tunel i równie cudowne groty.
Piękne to ale nie w taką pogodę. Strach wyciągnąć aparat bo taka wilgoć. Po godzinie błąkania się po plaży w poszukiwaniu muszelek i bazgraniu patykiem po piasku słońce postanowiło pokazać skrawek swego promienia. Musiałem wykorzystać tę chwilę i pstryknąć fotkę.
Prawda jest taka, że jechaliśmy 11 godzin, żeby w rezultacie zobaczyć mgłę. Ale nie ma tego złego...
Jest powód, więc z pewnością jeszcze tam wrócimy ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...