środa, 25 sierpnia 2010

ukradli nam aparat ale i tak jest zarąbiście

z cyklu: "nasi na szlaku"
Uliczki węższe, okna wychodzące nie na podwórze lecz na ulicę właśnie. Jakoś inaczej, skromniej i może nawet brudniej. Ludzie wydają się być bardziej tajemniczy i może nawet mniej uprzejmi. Niby medina Marakeszu a jednak da się odczuć odmienność. To popołudnie spędziliśmy na Mellah - starej żydowskiej dzielnicy. Co prawda, po synagodze zostały resztki a nieliczni żyjący potomkowie rabina nie muszą już zdejmować butów z nóg bo tylko boso mogli spacerować poza swoją dzielnicę. Dawniej żydowscy mieszkańcy Marakeszu nie mogli również korzystać z chodników, rozporządzenie zezwalało im jedynie na chodzenie ulicami. Nie było to swoiste getto ale gnieżdżący się pośrodku wyznaczonego uliczkami "kwadratu" nie mogli cieszyć się pełnią praw obywatelskim. Brak możliwości rozbudowy powoduje, że domy są skromniejsze, podwórka są mniejsze, uliczki węższe a brak światła rekompensują świetliki i okna od strony ulic.

Czerwone miasto od zawsze jednak było miastem wielu kultur i pozwalało na rozwój swojej żydowskiej mniejszości. Zabłysnęli swoimi umiejętnościami rzemieślniczymi i artystycznymi tak mocno, że lokalizacja Mellah'u nie jest przypadkowa. Bezpośrednia bliskość starego pałacu władców, wyznaczona przez nich właśnie podyktowana była potrzebami królewskiego dworu.
Wędrując uliczkami rozmawialiśmy głośno po polsku. Przy jednym ze straganów z orzechami pewna kobieta odwróciła się i uśmiechnęła bardzo serdecznie:
- Dzień dobry! - usłyszeliśmy.
To zabawne ale to byli pierwsi i jedyni rodacy jakich spotkaliśmy. Podróżujace samodzielnie małżeństwo w średnim wieku przyjechało wypożyczonym autem z Agadiru przez Casablankę. Po wymianie uprzejmości podpytali nas o kilka atrakcji, sprawdzili prawidłowość danych z tym samym nie-ulubionym przewodnikiem jakim i my się posługiwaliśmy. No, generalnie pośmialiśmy się nieco z Pascala, tym bardziej, że oni mieli w swoich rękach nowsze, jeszcze mniej przyjazne globetroterom wydanie. Opowiedzieli nam o swojej podróży i wrażeniach. Na koniec poprosili nas o zrobienie im zdjęcia. Wyciągnęli mały, jednorazowy aparacik. Spojrzeli na mnie i wiszącą na moim ramieniu lustrzankę.
- Nam aparat ukradli w Casablance, ale co tam, i tak jest zarąbiście ! - uśmiech nie schodził im z twarzy. - Żal tylko tych zrobionych zdjęć.
Okazało się, że w środku dnia jakiś młodzieniec zerwał z ramienia naszej nowej znajomej aparat i pognał jak oszalały w kręte uliczki. Jej mąż próbował go dogonić ale różnica lat zrobiła swoje.
- Najlepsze widoki i tak mamy w głowach, w naszej pamięci. - pocieszali się, ciągle się śmiejąc. - Przecież wszędzie to się mogło zdarzyć. Wystarczy uważać na portfel a aparat nosić na szyi.
Pożegnaliśmy się, życząc sobie wzajemnie szczęścia.
Ja szybciutko przewiesiłem aparat z ramienia na szyję. Ot, tak dla pewności. ;)

środa, 18 sierpnia 2010

a może coś o wielbłądach

Dawno temu przygotowywałem się do pokazu zdjęć na temat podróżowania po krajach arabskich. Chciałem aby ten pokaz dla młodych ludzi był bardziej interaktywny niż zwykłe ględzenie o tym co można zobaczyć, czego unikać i co wogóle jest tam jeszcze do zwiedzania. Pomyślałem, że jak opowiem o wielbłądach i wciągnę w rozmowę słuchaczy to zobaczę czy inni też- tak jak ja - są zafascynowani tymi "pokracznymi" stworami.
Wynalazłem kilka ciekawostek, dołączyłem do tego kilka moich spostrzeżeń i udało się. Okazuje się bowiem, że panuje ogólna niewiedza lub zupełnie błędne postrzeganie "okrętów pustyni".
Wielbłądy poruszają się inochodem, co oznacza, że stawiają równocześnie w przód obie nogi prawe a potem lewe. Stąd to "bujanie" się na jego grzbiecie. Jeśli uda nam się go dosiąść pamiętajmy aby pozwolić się nieść i miękko w biodrach falować zgodnie z ruchami zwierzęcia. Co prawda północno-afrykańscy nomadzi zazwyczaj nie jeżdzą na wielbłądach, tylko je prowadzą ale jeśli spojrzymy na ich sąsiadów z bliskiego wschodu - okazuje się, że można wierzchem! ... i to całkiem szybko.

Zapytani o garb wszyscy słuchacze odpowiedzieli: woda. Otóż nic bardziej mylnego. Wielbłądy w swoim garbie "noszą" tłuszcz a jego poziom ( zapas ) - wskazuje jego wygląd. Pionowy, sztywny mówi nam, że wielbłąd jest "zatankowany" do pełna a tak zwany oklapnięty - świeci się lampka rezerwy.
Zaawansowana przemiana chemiczna zachodząca podczas spalania tłuszczu w garbie pozwala zwierzęciu uzyskać z niego wodę potrzebną do przetrwania w ekstremalnych warunkach.
Te niesłychane zwierzaki mogą wytrzymać bez picia zimą około 10 dni, latem około tygodnia. Po takiej suszy w gardle podłączony do wodopoju potrafi wypić do 100 litrów wody w przeciągu 15 minut. Są chyba jedynym znanym mi zwierzęciem lądowym, któremu nie przeskadza do picia słona woda, którą to można gdzieniegdzie odnaleźć na przykład na "szotach"-słonych jeziorach powierzchniowych.
W kwestii jedzenia też nie jest wybredny. Gdy w okolicy nie ma nic smaczniejszego zadowoli się krzaczkami z ostrymi jak igły kolcami. Jako smakołyki właściciele podrzucają im do chrupania suszone daktyle.
Skóra, z zewnątrz wełniasta oddzielona jest od wewnętrzych narządów wolną przestrzenią, swego rodzaju izolacją co chroni te zwierzęta przed wysokimi temperaturami. Dokładnie przed tym samym chronią twarde narośla na kolanach, które niczym poduszki oddzielają od podłoża ich skórę. Naturalnie przystosowane do warunków pustynnych potrafią całkowicie zamknąć nozdrza a gęste powywijane skrzyżnie rzęsy chronią oczy przed piaskiem.
Wielbłądy to wyczynowcy w wielu dziedzinach i poza wielką odpornością potrafią pokonać ogromne odległości i bezbłędnie odnajdywać lokalizacje. Potężne i silne egzemplarze dźwigają na swym grzbiecie ciężary sięgające do 200 kilogramów. Ich właściciele krępują im przednie nogi sznurkiem aby nie oddalały się znacznie.
Fascynują samodzielnością a ja mam do nich wyjątkowy sentyment. Są piękne. Dla mnie są jak ukochane psy, których w Afryce jest mało. Można by tak o nich długo i namiętnie ale... jak powiada nasz znajomy nomad:
"Skąd będziesz wiedział, że już jesteś na pustyni?
- gdy zobaczysz wielbłąda, luźno spacerującego na wolności ! "


wtorek, 17 sierpnia 2010

wojna dzieli i zabiera

Urodził się pośród piasku, w oazie. Tak jak jego ojciec i dziadek podróżował z karawaną do Mali. Miał swoje stadko wielbłądów, cieszył się wiatrem i kroplą wody. Nocował jak jego przodkowie w przenośnym namiocie i cały swój dorobek nosił zawsze ze sobą. W zimę wypasał na porośniętej zielonymi krzaczkami pustyni "garbate" zwierzęta a latem wędrował na północny zachód szukać pastwisk i odrobiny cienia. Takie życie mu pasowało, innego zresztą nie znał. Jego świat ograniczał się do miejsc do których zawędrował. Jego rodzina zamieszkiwała cały szlak "siedmiu oaz" od Zagory po Tombuctu. Niebieski człowiek, który nie jest ani arabem, ani nie ma też czarnej skóry. Ma za to duszę wolną, którą uwieziła wojna.
Spór pomiędzy Algierią i Marokem zmusił człowieka pustyni do opowiedzenia się po którejś ze stron. Wojsko w zamian za pracę przewodnika podczas przeprawiania się po morzu piasku dało niechciany murowany dom i głodową rentę. Zamknięto lądową granicę pomiędzy zwaśnionymi krajami. Zamknięto jedyne możliwe przejście na południe. Zabrali mu wszystko, stracił ukochane zwierzęta i możliwość swobodnego przemieszczania się. Odebrano mu możliwość ujrzenia rodziny i miejsca w którym się wychował. Jego kolejne dzieci urodziły się we wsi, jako "cywilizowani" obywatele nowego porządku. Nie dane im było pójść w ślady przodków.

Dane było za to nam poznać kogoś kto marzy o świecie swego ojca, Kogoś kto na uniwersytecie napisał pracę na temat dawnych karawan, jako protest przeciwko więzieniu ludzi pustyni w jednym miejscu, w jednym państwie. Kogoś kto nie widzi wytyczonych granic na ziemi, bo jest częścią tej ziemi. Nic tak nie rozpala serca jak tęsknota za nieznanym. Podgrzewana dusza opowieściami ojca o czasach jedności nomadów śpiewa z rozrzewnieniem. A śpiewa pięknie. W każdej piosence słychać tęsknotę, każda nuta płacze a każde uderzenie w bęben woła o pomoc.
Pokazałem zdjęcia zrobione na saharze, niedługo po ulewnych deszczach, kiladziesiąt kilometrów od ostaniej stale zamieszkałej osady. Patrzył długo, uśmiechając się tylko. Łza zakręciła się w jego oku. Przytulił mnie mocno i powiedział się, że cieszy się bo jest jedzenie dla wielbłądów i będzie wspaniała harira z pustynnej zieleniny. Milczał długo w bezruchu, niczym ptak w klatce.
Obiecałem coś wtedy Rahmounowi. Mam nadzieję, że dotrzymam danego słowa. In'shallah.

sobota, 14 sierpnia 2010

tęsknić tak mocno jak za tombouctou

Ludzie z sercem podawanym na dłoni, bez ironii, bez oceniania,
bez materialnych bogactw, bez niczego a zarazem ze wszystkim.
Jakby odbiciem mojej marzącej o doskonałości duszy byli -
są tym, kim ja nigdy nie będę.
Mają, choć nic nie mają, niczego w zamian nie oczekując.
Niczego poza pamięcią o nich i nadzieją na kolejne w przyszłości spotkanie.
Nie potrzebują domów z kamienia, bo ciaśni się w murach ich
dusza wolna jak pył niesiony wiatrem przez ocean piasku.
Mieć wielbłąda, kilka daktyli i cały świat dla siebie.
Szczera radość nomada niczym nie skrępowana
bez kurtuazji i gierek obyczajowych.
Masz kogoś za przyjaciela, to go obejmujesz i mówisz mu to nie znając
języka,
nie wypowiadając żadnych słów.
Śpiew, muzyka, darabuka, nocna herbatka,
namiot z wiebłądziej wełny i miłość do okrętów pustyni.
Trudno patrzeć jak łza kręci się w oku uwięzionego w mieście nomada,
kiedy uśmiecha się do zdjęcia przedstawiającego zielony krajobraz pustyni.
Pierwszy taki od dziesięciu lat suszy. Jego dusza promienieje
jakby od tego zależało jego życie - życie jego "żamali", które starcił lata
temu.
Śpiewać kiedy gra dusza w drodze do oazy, tańczyć kiedy śpiewają inni,
znać miejsca utęsknione tylko z opowieści, żyć bez granic wyrysowanych na
mapie.
Być jak nomad -
znaczy być prawdziwie wolnym...


sobota, 7 sierpnia 2010

pastèque ? a nie, nie ma mniejszych niż dix kilogrammes


Nie prowadzimy kulinarnych wypraw, nie gotujemy przed kamerą w górach na "mikro" kuchence, a mówiąc o jedzeniu francuski akcent nie pojawia się zazwyczaj. Aczkolwiek, poznając obcą kulturę, często - zupełnie bezwiednie - poznajemy ją od kuchni i to dosłownie. Zaskoczeniem zupełnym i to pozytywnym było brak globalnych fast-foodów w Tunezji. Nie natrafiliśmy na żadną rozpoznawalną markę. Wiemy dlaczego, otóż tunezyjskie małe bary serwują doskonałe, zdrowe i smaczne jedzenie. W Maroku są co prawda znane restauracje z hamburgerami i te z kurczakami też są, oczywiście pizzerie również znajdziemy - to ucieszy rodziców dzieci, które nie tolerują orientalnego żarcia.
Pociągnę temat bo uważam, że jadąc w obce miejsce trzeba w końcu coś wrzucić na ząb. W lato można w Maroku żywić się wyłącznie owocami - i to mi najbardziej pasowało. Do dyspozycji mamy takie przesłodkie i soczyste płaskie brzoskwinie i małe, waniliowe bananki, których z pewnością pozazdrościłby nam Wojtek Cejrowski - bo nie mają nic wspólnego z normami europejskimi ;)

Kupując arbuza (pastèque) pamiętajmy, że trudno dostać coś poniżej dziesięciu kilogramów. Hitem mogą stać się świeże figi w dwu odmianach, pod warunkiem, że przed spożyciem rozerwiemy go na pół i zajrzymy czy aby ktoś tam już nie mieszka...
Osoby mające miejsce i ochotę na samodzielne przygotowanie posiłków zapraszamy do marketów w tak zwanych ville nouvelle, czyli nowych częściach miasta. W pełni wyposażone oferują te same produkty co w europie. Najdroższa jest paczkowana wędlina, jednakże nabiał ma równie wysoką cenę.
Kupowane przez nas chlebki (hobs) za około 1 DH czyli 40 groszy idealnie smakowały z miejscową konfiturą z pomarańczy lub tuńczykiem w pomidorach z puszki. Warzywa są bardzo tanie, a jak nie masz drobnych to ogórka i cebulę dostaniesz od sprzedawcy za jeden uśmiech.
Stołujących się na mieście czekają budki z "shoarmą" i frytkami, bary z tajinem i kuskusem oraz ekskluzywne restauracje cenami sięgającymi do 100 euro za obiad - choćby w restauracji DarMoha- nazwa nie tłumaczy się na polski tak jak byśmy sobie tego życzyli. Ponoć pełnie ekstazy kulinarnej można osiągnąć kosztując przysmaki serwowane przez kucharzy w hotelu La Mamounia w Marakeszu ale dla nas to już "za wysokie progi" ;)

Owoce morza smakują najlepiej blisko oceanu, toteż całym sercem polecamy La Suerte Loca w Sidi Ifni. Restauracja i hotel prowadzona przez hiszpana ma bardzo swojski klimat, umiarkowane ceny a posiłki przyrządzane są ze świeżych ryb. Dla młodszych podróżników są tam omlety z bananami i czekoladą, może nie brzmi to egzotycznie ale za to jest bardzo pożywne. Z resztą z Sidi Ifni to już tylko 12 kilometrów na północ do "skalnych mostów". Te wyrzeźbione przez ocean otwory w wysokich klifach robią niewiarygodne wrażenie. Sukcesem jest tylko dotarcie tam przy dobrej pogodzie, bowiem przez większość czasu panują tam mgły i opadające mżawki.
W restauracji dostaniemy to co jest w karcie lecz będąc zaproszonym do marokańskiego domu możemy skosztować posiłki przyrządzone " z całego serca" gospodyni. Dzieje się tak ponieważ berberowie i nomadzi to niezwykle gościnni ludzie. Traktują gości jak dar od najwyższego i błogosławieństwo spadające na dom i domowników. Gospodarz odda ostatni kawałek mięsa (traktowanego jak rarytas w skromnej kuchni nomadzkiej) i podzieli go równo dla swoich gości. Wspólne picie herbaty, podjadanie migdałów i daktyli pozwala spędzać czas z obcymi ludźmi, którzy często staja się naszymi dobrymi przyjaciółmi na całe lata.
Z jadłospisu łasucha polecam jeszcze solone migdały oraz daktyle, których ceny mogą sięgać do 200 Dh za kilogram, jak się dzieje w przypadku największych z nich, niemal czarnych Deglet en-Nour. Lody zarówno sprzedawane na gałki jaki i te kupowane z lodówek w sklepach mają dziwny, mleczny posmak i nie wszystkim przypadną do gustu.

Kuchnia marokańska jest zróżnicowana i każdy znajdzie w niej coś dla siebie ale przede wszystkim jest zdrowa. Można skutecznie omijać kolonizacyjne naleciałości takie jak bagietki czy tapas. Dla osób znudzonych lub nie "trawiących" regionalnego jedzenia zawsze pozostają restauracje w stylu europejskim, głównie z kuchnią francuską lub knajpy azjatyckie i indyjskie. Tylko po co tarabanić się tyle tysięcy kilometrów, żeby choć na chwilkę nie zajrzeć w garnki gospodarzom ;) ?
ps.
Prawie bym zapomniał, piwo jest! Drogie, inne, w lato chłodne robi się ciepłe zanim przechylisz. Ale jest!
Smacznego...

czwartek, 5 sierpnia 2010

morfinki z makareszu - czyli opowieść o smakach i smaczkach....

o kuchni Maroka mówi się, że to jedna z najlepszych kuchni świata, dużo przypraw, oryginalnych smaków.... my też mamy już swoich faworytów.... jedni mają harirę (zupę na bazie soczewicy i ciecierzycy z dużą ilością przypraw i maleńkim makaronem}, drudzy wolą pieczone kalmary i bakłażany podane z sałatką marokańską z pomidora, czerwonej cebuli i dużej ilości kolendry, natomiast wszyscy (no prawie wszyscy) polubiliśmy aromatyczny kuskus z dużą ilością warzyw i sosem i tajin (tadżin) - tradycyjnie zapiekane w glinianym naczyniu mięso z warzywami.... jednak niekoronowanym królem każdej uczty, szczególnie w lato jest tu melon.... najlepiej schłodzony, orzeźwiająca soczysta słodycz.... temu nikt nie może się oprzeć....
ale gdy my tak rozpływaliśmy się nad smakiem potraw, nasz marokański znajomy powiedział nam, że tu w Maroku często mówi się, że gospodynie marokańskie to raczej nie umieją gotować bo na obiad jest albo kuskus albo tajin - zero inwencji twórczej.... u nas to schabowy, bigos, flaczki, rosołek, żurek, pieczeń, pierogi, potraw niezliczona ilość a tu.... wybór często ograniczony do dwóch, trzech dań jadanych "na okrągło"....
na placu Jamma el Fna w Marakeszu warto skusić się na spróbowanie duszonych ślimaków w sosie kminkowym lub pieczonych baranich głów choć pewne jest, że nie wszystkim te rarytasy będą smakować :-)


spuścizną kuchni francuskiej są tu ciastka, najbardziej popularne to biszkoptowe babeczki tzw. mafinki - nazywane przez nas przekornie morfinkami :-) z różnorakim nadzieniem lub bez stanowiły podstawę przekąskową naszych dzieci... a sądząc po opakowaniach (pakowane nawet po 20 szt.) ogólnie cieszą się tu niezłym "wzięciem"....
a gdy już nasycisz się jedzeniem czas na herbatę... słodką, miętową, zaparzaną z zielonej herbaty z dodatkiem świeżej mięty, zwanej w Polsce "ogrodową".... drugą opcją jest świeżo wyciskany sok z pomarańczy - jednak tu przestrzegać trzeba zasad bezpieczeństwa i zawsze prosić sprzedawcę by wycisnął go świeżo przy nas i nie dodawał wody ani lodu - przynajmniej przez pierwszych kilka dni aklimatyzacji naszego przewodu pokarmowego....  oczywiście wszędzie dostępne są też inne napoje (w ramach globalizacji można kupić Coca/Pepsi-Colę bądź inne gazowane paskudztwa) ale i tak najbardziej docenia się zwykłą, niegazowaną wodę - bo to ona najlepiej gasi pragnienie....


jeśli chodzi o kłopoty żołądkowe potocznie nazywane "zemstą faraona" - choć w Maroku powinny nazywać się raczej "zemstą maurów" - to z naszych doświadczeń wiemy, że NAPRAWDĘ można tego uniknąć....  najlepiej powoli oswajać żołądek z nową florą bakteryjną i tu zależnie od delikatności przewodu pokarmowego dłużej lub krócej brać bakterie probiotyczne (takie które mogą być przechowywane bez lodówki jak ProBacti4, Enterol itp.) ok 2-3 dni przed wyjazdem i 2-4 dni po przyjeździe do Maroka.... pić i myć zęby tylko wodą butelkowaną (w Marakeszu sprawdziliśmy i woda jest czysta więc po parodniowej aklimatyzacji przewodu pokarmowego można myć zęby wodą z kranu - jednak w innych miejscach tego nie polecam).... w przypadku jeśli komuś jednak przytrafi się "tragedia" i poczuje się gorzej warto wziąć z Polski sprawdzony NIFUROXAZYD oraz zwykły węgiel leczniczy - błędem jest przyjmowanie leków hamujących peralstykę jelit jak Laremid itp. bo może to doprowadzić do nadmiernego rozwoju "złych" bakterii w przewodzie pokarmowym - które organizm wydali i tak w inny (mniej przyjemny) sposób....
z serii "naturalna apteczka" - na kłopoty z żołądkiem można spróbować berberyjskiego lekarstwa czyli owoców opuncji figowej - wprawnie obierane przez sprzedawcę po ok. 2 DH (0,80 zł) za sztukę - dużo pestek w smacznym miąższu, należy je połknąć, nie rozgryzać... mniam.... ;-)


owoce również najlepiej myć wodą butelkowaną (te których nie można obrać ze skórki) .... przy zachowaniu tych norm bezpieczeństwa oraz stołowaniu się głównie tam gdzie stołują się "tubylcy" (z założenia im bardziej oblegane miejsce tym bardziej pewne, że jedzenie będzie świeże) - można być całkowicie pewnym, że nie grozi nam żadna "zemsta" a jedynie pełna ekstaza kubełków smakowych....

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

w poszukiwaniu czasu - czyli opowieść o magicznym miejscu...

 52 stopnie ciepła, powietrze parzy skórę, myślę sobie, że to już prawie jak wrota piekieł ale się mylę…. Znajomy tuareg twierdzi, że może być gorzej, bardziej gorąco, niemiłosiernie gorąco….
jesteśmy w drodze do M’Hamid, mijamy Zagorę, jeszcze tylko z dwie, trzy godziny i będziemy na miejscu… na naszych ukochanych wydmach ergu Chigaga, gdzie morze piasku ciągnie się po horyzont i można poczuć prawdziwą moc Sahary….

 „Jej niepowtarzalność i czar sprawiają, że inna jest tam skala doznawanych przeżyć, inny jest wymiar przestrzeni i czasu….pustynia uszlachetnia…. Kto choć raz zanurzył dłonie w jej piaskach, poczuł we włosach gorący wiatr pozostaje oczarowany już na zawsze…. Nieznane siły ciągną go i wabią, jeśli nie może wrócić czuje pustkę w sercu…. Żyje wspomnieniami, które go nigdy nie opuszczą….. w nocy czarne niebo rozświetlają miliardy gwiazd i tarcza księżyca tak bliska… prawie na wyciągnięcie ręki… chciałoby się ich dotknąć i aż dziw, że to niemożliwe… gwiazdy migocą tysiącem świateł i uwodzą wędrowca jak mitologiczne syreny wołając: zostań z nami…. Cisza tak wielka, że aż dzwoni w uszach, lecz nie ma się śmiałości ani krzyknąć ani westchnąć…. Słychać tylko piasek, cicho przesypujący się w rytm delikatnej muzyki wiejącego wiatru… rano budzi nas olśniewający błękit nieba… „ (Sahara ocean ciszy T. Valko)



najpierw po drodze krótki przystanek w oazie, następnie wspinaczka na wydmy, tu każdy ma swoją, tę do której da radę dotrzeć… potem  jest biwak….dywan rozłożony na piasku, rozmowy, muzyka i śpiewy do nocy, pyszne jedzenie i zimna woda, która smakuje jak najlepszy nektar…. leżąc pod gołym niebem, gdy w nocy wciąż jest koło 30 stopni niemogę uwierzyć, że w zimie było tu tak zimno, że musieliśmy spać w ubraniach, kurtkach i pod kilkoma kocami schowani w namiotach przykrytych kocem z wielbłądziej wełny…. rano tylko jeszcze śniadanie wspólnie z wielbłądami…. i znów powrót do „świata”…..


pustynia zawsze daje nam niezapomniane chwile… każdy zaganiany w codzienności, zagubiony w ilości obowiązków, każdy kto „kradnie” czas…. powinien przyjechać w takie miejsce choć raz, by poczuć znów co znaczy szczęście, by znów odnależć siebie….



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...